Wiadomo, że jako „młody” swoje obowiązki trzeba było wykonać; jakiegoś specjalnego „ganiania” nie doświadczyłem. Oczywiście poza ganianiem za piłką, co akurat było nagrodą, nie karą. Rozmowa ze Stanisławem Cybulskim, jednym z najbardziej ikonicznych postaci w stuleciu lubelskiego futbolu.
Stanisław Cybulski w barwach Lublinianki rozegrał około czterystu spotkań ligowych i pucharowych. Dołożył jeszcze „koło setki” gier towarzyskich. Piłkarską przygodę rozpoczynał w rodzinnym Biłgoraju, w Ładzie, jako siedemnastolatek.
Urodził się w 1946 r. W seniorskim futbolu zadebiutował dzięki umiejętnościom i pozytywnej ocenie trenera Bogumiła Drylaka. W 1963 r. trafił do reprezentacji Polski juniorów. Dłuższy pobyt w kadrze przerwała kontuzja, w pierwszym reprezentacyjnym występie, w Lublinie.
W czerwcu 1966 r. zameldował się w lubelskich koszarach, rozpoczynając służbę wojskową. Za militarne zadanie otrzymał godne reprezentowanie Wojskowego Klubu Sportowego Lublinianka na piłkarskich boiskach całego kraju, a jak się da, to i w świecie. Z zadania wywiązał się bez zarzutu (poza światem, co realnie nie wchodziło w grę), a z wojskowym klubem związał się na niemal całe życie. W Lublinie skończył technikum ekonomiczne. Gdy przestał grać, przekazywał wiedzę w roli trenera, m.in. na zapleczu ekstraklasy.
Poza Lublinianką trenował piłkarzy kilku innych klubów. Obecnie kibicuje lokalnym następcom w całym regionie. Działa w Klubie Seniora przy LZPN. W Lublinie zadomowił się przed laty na dobre.
Tu poznał żonę Bogumiłę, tu urodzili się ich dwaj synowie: Irek (dziś mieszka we Włoszech) i Sylwek (prowadzi firmę budowlaną w Holandii, kiedyś grał i sędziował, nawet z chorągiewką, w ekstraklasie). Staszek był ulubieńcem kibiców klubu z Wieniawy, a w lubelskim piłkarskim środowisku na hasło „Cyba” – wszyscy wiedzą o kogo chodzi.
• Drogi Stasiu! Czym przekonałeś szefów Lublinianki, że sprowadzili cię z Łady?
– Wiekiem poborowym! Miałem dziewiętnaście lat i armia się upomniała.
• Poborowych było wielu, więc żarty na bok.
– Wiesz, że lubię pożartować. Na poważnie: od dwóch lat grałem już w seniorach Łady, wyróżniałem się podobno nie tylko w klubie, ale i w okręgówce. Niedługo przed przeprowadzką strzeliłem Lubliniance dwa gole, a w bramce stał nie byle kto, bo Leszek Kokowicz, wtedy jeden z najlepszych fachowców w regionie. Trener Stanisław Żołnierowicz zobaczył we mnie piłkarza i reszta potoczyła się błyskawicznie. Szybko dostałem bilet do wojska w Lublinie.
• Prawdziwą „unitarkę” zaliczyłeś?
– Zaliczyłem. Chociaż trochę ulg też doświadczyłem. W końcu sprowadzono mnie po to, żeby reprezentować wojsko na boisku. Poza koszarami byłem bardzo często. Trenowałem z zespołem, grałem praktycznie od początku nowego sezonu 1966/67.
• Opuszczałeś Biłgoraj jako zawodnik z trzeciego poziomu rozgrywkowego. W sezonie 1965/66 Łada, tak jak i Lublinianka, grały w klasie okręgowej. Wyżej były już tylko pierwsza i druga liga (w drugiej występował lubelski Motor). Po przeprowadzce do Lublina spadłeś na czwarty poziom. Był to dla ciebie awans, czy niekoniecznie?
– Absolutnie awans. Nie dało się w tamtym czasie porównać Lublinianki do Łady. A że okręgówka stała się czwartym poziomem, to już nie moja wina. PZPN reaktywował wtedy trzecią ligę, w czterech grupach. Z naszego regionu załapały się tylko Motor (który spadł z drugiej ligi), Avia i Stal Kraśnik, najlepsze zespoły w okręgu. Lublinianka musiała pozostać w nowej okręgówce, na czwartym poziomie rozgrywkowym.
• Jak wyglądały pierwsze tygodnie w nowym towarzystwie? Wpadłeś pod „falę”?
– Nie, nic podobnego. Jakoś od początku złapałem wspólny język i ze starszymi, i z młodszymi. Wiadomo, że jako „młody” swoje obowiązki trzeba było wykonać; jakiegoś specjalnego „ganiania” nie doświadczyłem. Oczywiście poza ganianiem za piłką, co akurat było nagrodą, nie karą.
• Pamiętasz pierwszego gola strzelonego dla wojskowych?
– Mariuszku, to było prawie sześćdziesiąt lat temu! Dużo pamiętam, ale akurat tego momentu nie utrwaliłem. Zresztą ja za wiele nie strzelałem, od tych zadań byli inni: Marian Pietuchowski, Jurek Wasilewski, Kazik Stefański. A później Janusz Przybyła, Wiesiek Rafalski i inni
• Dwanaście miesięcy minęło i dwudziestoletni „Cyba” został trzecioligowcem. Patrząc po tabeli – poszło jak z płatka, wyprzedziliście Hetmana Zamość o dziesięć punktów.
– A wtedy za wygraną dostawaliśmy dwa, nie trzy punkty, jak teraz. Jak na 22. kolejki, to spora przewaga. Można mówić, że nie sprawiliśmy wielkiej niespodzianki, a wykonaliśmy zadanie; nie najtrudniejsze. Wystarczyło przykładać się do roboty. Poza sportowymi ambicjami mieliśmy też motywację w postaci przepustek.
• 13. sierpnia 1967 r. Stanisław Cybulski został trzecioligowcem. Testujemy pamięć?
– Za dużo wymagasz od starszego pana. Pewnie gdzieś wyszperałeś szczegóły, w końcu z tego żyjesz. Ale wydaje mi się, że wygraliśmy.
• A jakże. Przeżyjmy to jeszcze raz. Lublinianka pokonała Włókniarza Białystok 3:1. Gole strzelali Bojanowicz, Jan Nielipiuk i Stefański. A oprócz nich zagrali Czesław Skrzypiec, Henryk Adamczyk, Wiesław Grudziński, Piotr Konior, Jan Lisiewicz, Wasilewski i Pietuchowski. No i ty. A za tydzień zostawiliście punkty w Kraśniku – 0:1.
– Stal miała wtedy niezłą pakę. Doszedł do nich Marian Kozerski i Jacek Rudak, z Lublinianki. Oni byli wtedy mocni. To chyba sezon wcześniej o mało nie awansowali do drugiej ligi, tylko ich „przekręcili” w Pabianicach. Dobrze pamiętam?
• Bez pudła.
– W kolejnym sezonie Stali szło słabiej niż rok wcześniej. Ze Stalą to ja miałem jeszcze kilka okazji do wyrównania rachunków. Raz się udawało, innym razem nie. Ale zawsze było ciekawie.
• Wróćmy do trzecioligowego debiutanckiego sezonu. Ostatecznie wróciliście do okręgówki.
– Przez rewanże. Szło nam beznadziejnie. Od początku.
• Zaczęliście od 1:5 w Białymstoku.
– Jak tak mówisz... to wierzę. Ze środka tabeli spadliśmy przewie na sam dół. Chyba byliśmy za słabi. Zresztą po spadku zaczęła się przebudowa zespołu, do głosu zaczęła dochodzić młodzież, jeszcze młodsza niż ja.
• Ligę wygrał wtedy Motor, awansując do drugiej ligi, na kolejne cztery sezony. 0:5 w derbach mocno zabolało?
– To był rewanż. W pierwszym meczu zremisowaliśmy 0:0, a mnie chwalili. Możesz przejść do kolejnych rozgrywek?
• Znaczy: bolało. Więc oszczędźmy sobie tamtych wspomnień. Za to kolejne rozgrywki Lublinianka zaczęła z przytupem.
– Znów – niestety – w okręgówce. Na szczęście na krótko. I tym razem przeszliśmy przez ligę jak burza, z podobną przewagą jak dwa lata wcześniej, tylko że teraz przed... przypomnij?
• Przed Huraganem Międzyrzec. Sygnał do ataku na trzecią ligę dał nie kto inny jak „Cyba”. Otworzyłeś wynik w inauguracji, w Milejowie. Wygraliście z Turem 4:0, strzeliłeś na 1:0, na 2:0, a dołożył Janusz Wierzchowski.
– Poprzeczka wisiała niżej niż przed rokiem, ale i my byliśmy coraz mocniejsi. Nie tylko pierwszy zespół, ale i zaplecze. My wróciliśmy do trzeciej ligi, nasze rezerwy awansowały do okręgówki, a juniorzy trenera Jana Golana najpierw wygrali w województwie, a później zostali wicemistrzami Polski. Rezerwy prowadził Ryszard Szorc. Nas od zimy przejął Waldemar Bielak. Jak widać wszyscy szkoleniowcy od dawna związani byli z klubem. Podobnie jak major – wtedy, bo później pułkownik – Józef Wiśniewski, sekretarz klubu. Bardzo poważnie traktował swoje obowiązki. Kochał sport nie tylko na rozkaz.
• Awans do trzeciej ligi zbiegł się chyba z końcem twojej czynnej służby. Powinieneś wracać do Łady. Co się stało, że pozostałeś w Lubliniance?
– Nie tak od razu pozostałem. Wcześniej dostałem propozycję przejścia do Stali Stalowa Wola i Polonii Warszawa. Wybrałem stolicę, pojechałem na dwutygodniowe przygotowania do nowych rozgrywek.
• I co, czarne koszule nie pasowały do sylwetki?
– Pasowały, pasowały. I ja Polonii pasowałem. Tyle że po dwóch tygodniach miałem niespodziewanych gości Odwiedzili mnie major Wiśniewski i major Ireneusz Gryt. No i Józek się nie cackał. Krótką propozycję Wiśniewskiego „nie do odrzucenia”„ pamiętam dokładnie do dziś: gówniarzu, zbieraj się, pakuj się i wracamy do Lublina. No i... co było robić? Zaproponował mi przejście na zawodowstwo. To znaczy zawodową służbę wojskową. Dałem się przekonać. Wiśniewskiemu ufałem. Józek też mnie lubił.
• Byliście po imieniu?
– No coś ty!? To był major, a ja zaczynałem karierę podoficera. Ale dla nas wszystkich w luźnych gadkach to był Józek.
• A ty w wojsku do jakiego stopnia dobrnąłeś?
– Jestem chorążym. • Wiśniewski cię lubił, ale słyszałem, że kiedyś się na ciebie nieźle wściekł. – Bo to raz? A co masz teraz na myśli?
• Opowiadał mi mój starszy kolega (a i twój dobry znajomy) o pewnej historii, kiedy już zaczynałeś trenerskie życie. Tamtego dnia miałeś w klubowym pawilonie służbę na dyżurce, blisko gabinetu Wiśniewskiego. A działo się to podczas stanu wojennego. Domyślasz się co wspominam?
– Pewnie tak, ale kontynuuj.
• W gabinecie akurat odbywało się mniej oficjalne spotkanie sekretarza z kilkoma znajomymi ze świata sportu; „przy kieliszeczku”. I nagle ich uszy usłyszały regulaminowy, głośny głos Cybulskiego, który wydeklamował po wojskowemu:
– Mam siebie zacytować?
• A jak myślisz?
– No więc... Tak z nudów, dla draki, wykrzyczałem: OBYWATELU GENERALE, podoficer dyżurny Stanisław Cybulski melduje. Itd. Echo się niosło po korytarzu że hej! Oczywiście żadnego generała na było...
• Andrzej Frączkowski, były dyrektor lubelskiego Startu, który „sprzedał” mi kiedyś tę historię, a był jej naocznym świadkiem z drugiej strony gabinetowych drzwi, wspominał, że po tym twoim meldunku popłoch zapanował w pokoju wielki. I że po raz pierwszy w życiu zobaczył kolegę Wiśniewskiego z paskiem od wojskowej czapki pod brodą. Wypadł ponoć na korytarz jak z procy i...
– No i zobaczył mnie zadowolonego z siebie. Rozejrzał się i generała nie zobaczył. Zorientował się co się stało i usłyszałem: Cybulski! Siedem dni ścisłego! Chodziło o areszt. Ostatecznie się upiekło. Gościom żart się spodobał i uprosili dla mnie amnestię. Powtórzę, Józek mnie lubił. Inaczej prośby nic by nie dały.
• Wróćmy na boiska, choć szczerze powiem, że kulisy futbolowej codzienności sprzed pięćdziesięciu lat też mają swój urok. Po powrocie do trzeciej ligi, latem 1969 r., zakotwiczyliście na dłużej. Co zmieniło się na lepsze?
– Przede wszystkim doszła świeża krew, z juniorów. I to z sezonu na sezon. Po kolei coraz ważniejsi w kadrze byli Janusz Przybyła, bramkarz Tadek Kosowski, Sylwek Czernicki, Wojtek Laskowski, Zbyszek Wideński, Bolek Mącik, Andrzej Krawczak, Zbyszek Podniesiński. Przy tym coraz lepiej doświadczenie sprzedawali Rysiek Szych, Marian Pietuchowski czy Janusz Rychcik. Wkrótce doszedł Wiesiek Rafalski.
• Wymieniłeś prawie wszystkich kolegów z kadry, która w 1973 r. wygrała rozgrywki trzeciej ligi i awansowała na drugi front, czyli – wtedy – na zaplecze ekstraklasy. To najlepsza ekipa w jakiej grałeś?
– Wygląda na to, że tak. Ciągle była rozwojowa, a przy tym tworzyliśmy zgraną paczkę kumpli.
• Może za bardzo zgraną. Wiesz co mam na myśli.
– Pod kątem rozrywkowym nie odstawaliśmy od innych. Od innych piłkarzy, od innych sportowców i od przedstawicieli innych zawodów. Owszem, nie brakowało mocniejszych występów. Trafiały się wcześniej i później. Czasy były inne niż dziś. Niektórzy moi koledzy poszli za daleko, jak też czasem „zatańczyłem”, jak wielu młodych ludzi. Zwłaszcza gdy były powody, czyli jakiś niespotykany dla nas sukces. Te nasze momenty rozluźnienia nie przekładały się na boisko. • To co sprawiło, że do drugiej ligi awansowaliście dopiero po czwartym sezonie i po roku znów spadliście? – Po powrocie do trzeciej ligi nikt nie spodziewał się kolejnego awansu tak rok po roku. Załapaliśmy się na podium, za Startem Łódź i Włókniarzem Pabianice, a to oznaczało sukces. Dwa następne sezony to wicemistrzostwo w grupie, za Włókniarzem i Widzewem Łódź. To byli przeciwnicy poza zasięgiem całej ligi. Zwłaszcza Widzew, budowany przez naszego Leszka Jezierskiego i prezesa Sobolewskiego. Widzewiacy za kilka lat – oczywiście we wzmocnionym składzie – grali w ekstraklasie, w europejskich pucharach.
• A co się stało w drugiej lidze, że tak mocna Lublinianka znów wytrzymała tam tylko rok? To był sezon 1973/74.
– Nie ma jednej odpowiedzi. Pewnie w klubie wszyscy uznali, z zawodnikami włącznie, że ten zespół nie potrzebuje poważniejszych wzmocnień. A to były inne wyzwania, obciążenia. Doszły kontuzje, może jakieś błędy w przygotowaniu. I polecieliśmy.
• I zespół przestał istnieć.
– Niestety. Janek Przybyła i Rysiek Szych odeszli do Motoru, który był bliski awansu do ekstraklasy. Po nich do konkurencji trafili Wojtek Laskowski, Zbyszek Wideński, Bolek Mącik (a wcześniej zagrał w Avii, podobnie jak Maniek Pietuchowski, Sylwek Czernicki). Co tu dużo mówić, to były kluby przyzakładowe, z pewnymi możliwościami finansowymi. A u nas można było tylko odsłużyć wojsko w lżejszych warunkach.
• Ty zostałeś na Wieniawie. Brakowało propozycji?
– Może by się znalazły, ale jak zbliżałem się do 28 lat – to po pierwsze. Po drugie – wojsko obiecało mi mieszkanie, co w tamtych czasach miało znaczenie niebagatelne. Na wielką karierę już nie liczyłem, więc wybór nasuwał się sam. Po spadku pograłem jeszcze cztery sezony i wpadało powiedzieć dość. W tym czteroleciu dwa razy byliśmy bliscy powrotu do drugiej ligi. Najpierw był taki system, że mistrzowie okręgów grali baraże. W sezonie 1974/75 zaczęliśmy te baraże ekstra – od wygranej u faworyta, Cracovii. Ale później się zacięliśmy, z Resovią i Koroną u siebie. I strat się nie udało nadrobić. Awansowali kielczanie. Po roku w okręgu wyprzedziła nas Stal Kraśnik. Od sezonu 1976/77 wróciła trzecia liga. Mieliśmy awans prawie w kieszeni. Ale jak mówili w reklamie – prawie robi różnicę. W ostatnim meczu sędzia nas „przekręcił” aż miło. Pisałeś niedawno o tym radomskim meczu w Dzienniku, więc nie będę wracał do szczegółów. Dodam tylko, że my, stare chłopy, po tym 0:1, po karnym „z kapelusza”, popłakaliśmy się jak dzieci. Pograłem jeszcze następny sezon. Też była szansa na awans. Wyprzedzili na Błękitni Kielce, o punkt. Tyle że prawdziwe szanse straciliśmy trochę wcześniej, tracąc punkty seryjnie. Czasy były coraz cięższe, w wojsku również. Szliśmy siłą rozpędu, jeszcze jako-tako szkoliliśmy. Poważniejszy postęp nie wchodził w grę. Talenty się pokazywały, brakowało natomiast kilku „sztuk” z większym doświadczeniem. W 1978 r. powiedziałem: koniec. Skupiłem się na pracy szkoleniowej.
• O trenerze Cybulskim pogadamy przy innej okazji. Stawiam w ciemno, że oprócz meczu z Radomiakiem, masz w pamięci kilka innych, równie emocjonujących występów, które – choć w większości przegrane – kojarzą się dużo sympatyczniej. Mam na myśli mecze Pucharu Polski.
– Zacznę od wygranego! W 1970 r. pokonaliśmy 1:0 Gwardię Warszawa i awansowaliśmy do trzeciej rundy Pucharu. Później wygraliśmy z Olimpią 4:1 i awansowaliśmy do ćwierćfinałów rozgrywek gdzie trafiliśmy na Górnika Zabrze. Wracam do Gwardii; gdzieś tak na dziesięć minut przed końcem strzeliłem zwycięskiego gola. Pamiętam jak dziś i gola i pomeczową radość. O, to był powód do świętowania, o którym mówiłem wcześniej.
• Na tamtym meczu być nie mogłem; z racji wieku. Gdzieś w prasowych wycinkach wyszperałem, że pięknie strzeliłeś z rzutu wolnego z 25 m.
– Coś ty, nie prawda! Strzelałem na bramkę od strony kibiców, od ulicy Leszczyńskiego, nie od zegara. Za narożnikiem pola karnego dograł mi Grzesiek Gronowski, pociągnąłem po długim rogu i Pocialik (Zbigniew – red.) nie miał szans. Ja wolnych nie strzelałem w ogóle!
• Pocialik to był niezły bramkarz. Z Gwardią grał w europejskich pucharach, występował w lidze belgijskiej.
– Gdzie by nie grał – wtedy musiał wyjmować. Cieszą takie gole, nie ma co ukrywać. Po to się gra.
• Na boisku zajmowałeś miejsce „przy kierownicy”, więc bardziej odpowiadałeś za asysty, niż za gole. „W nagrodę” za ustrzelenie „gwardzistów” przypomnę kiedy po raz ostatni w lidze znalazłeś drogę do siatki. Podejrzewam że pamięć dobra, tylko krótka.
– Nie prowadziłem kroniki swojej przygody z piłką. Już mnie nie katuj, tylko mów.
• To był 24. października 1976 r. W dziesiątej kolejce Lublinianka wygrała z Tomasovią 2:0. Po golu Jana Kaczanowskiego w 47. min, niejaki Cybulski w 80. min ustalił wynik. Media nie przekazały szczegółów. Wracając do PP – po ograniu Olimpii nieuchronnie zbliżał się mecz z Górnikiem Zabrze. O pampersach wtedy nikt nie słyszał.
– Jak do trzecioligowca przyjeżdża finalista Pucharu Zdobywców Pucharów, który grał prawie jak równy z równym z Manchesterem City, a wcześniej wyeliminował AS Roma, to gospodarze mają nie tylko dreszczyk emocji. Taki Włodek Lubański to był piłkarz jak dzisiejsze światowe gwiazdy. Ciekawe czy dziś nawet jakiś nasz drugoligowiec nie pękałby przed grą przeciw Robertowi Lewandowskiemu. U nas zadziałała wewnętrzna mobilizacja każdego zawodnika. No i zremisowaliśmy 1:1, a Lubański wyrównał dopiero w 87. minucie. Ja w środku boiska miałem naprzeciw Zygfryda Szołtysika. Grali też Jan Banaś, Erwin Wilczek. Na rewanż (było 2:5) jechaliśmy dla formalności.
• Innym razem zamiast Szołtysika i Wilczka miałeś koło siebie Kazimierza Deynę i Lesława Ćmikiewicza. Na Wieniawę przyjechała wielka Legia. Po remisie strzelaliście rzuty karne. Sędzia się pomylił przy liczeniu jedenastek, w konsekwencji musieliście grać powtórkę w Radomiu. Zamiast awansu do kolejnej rundy. To spotkanie też pamiętasz doskonale.
– Bo znów przyjechał do nas zespół europejskiej czołówki. Graliśmy wiosną, a jesienią poprzedniego roku Legia postawiła się Milanowi, odpadła pechowo. Deyna i Ćmikiewicz byli mistrzami olimpijskimi, a wkrótce podporami trzeciej drużyny świata. Wiadomo, że w takich meczach zdecydowani faworyci grają trochę luźniej, ale do czasu. Jak wynik się nie układa, to podkręcają tempo. Tak było i z Górnikiem i z Legią. My oczywiście graliśmy na pełny gaz i przyjemnie było słuchać pomeczowych pochwał. Szkoda tego zamieszania z karnymi. W szybkiej powtórce zabrakło sił, a i wiary. Przegraliśmy 1:5. Ciekawe, że i Górnik i Legia w tamtych rozgrywkach zdobywały Puchar.
• Jako człowiek bardzo pogodny raczej widzisz szklankę do połowy pełna a nie pustą. W związku z tym oceniasz swoją przygodę z piłką bardziej na plus, niż na minus. Czy się mylę?
– Absolutnie plus. Żeby robić taki bilans, trzeba brać pod uwagę wszystkie okoliczności. Każdy okres ma to do siebie, że gra się w warunkach lepszych niż dziesięć lat wstecz i gorszych niż dziesięć lat w przód. I tak dalej. I trzeba się z tym pogodzić. Jak patrzę na dzisiejsze warunki mojej Lublinianki – boiska, stroje, to podświadomie zazdrość się pojawia i żal, że za moich czasów... Ale to nie żaden żal złośliwy, bo tak powinno być. Szkoda, że za warunkami nie idą wyniki. W moich czasach mogłem zagrać w drugiej lidze, gdy przed nami była tylko 14-zespołowa ekstraklas i jedna grupa drugiej ligi. Sport uprawiało mnóstwo ludzi, to była często jedyna atrakcja poza codziennością. A co za tym idzie konkurencja rosła. W dodatku zawodnicy w pełni sił nie mieli możliwości wyjeżdżać za granicę, mimo wielu ofert. Przebicie się na wyższy poziom wiązało się z pokonaniem setek konkurentów. Transfery między klubami trafiły się sto razy rzadziej niż obecnie. Na lepsze traktowanie mogli liczyć tylko najlepsi. Przenosiny w inny regon Polski ograniczały przepisy, a także problemy mieszkaniowe. Dla zawodników z dolnej półki przeprowadzki wiązały się z ryzykiem. Podsumowując – czego mam żałować? Zwłaszcza że moje życie i po graniu powiązałem z piłką nożną, w roli trenera. A dziś nie brakuje mi kolegów z dawnych lat (choć nasza armia ponosi już straty), jest co wspominać – choćby tak jak teraz. I tylko szkoda, że moja Lublinianka nie jest w stanie przynajmniej skopiować naszych wyników sprzed lat.