Wykładem Laurie Anderson na UMCS rozpoczął się tegoroczny Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY.
Spotkanie z Anderson składało się z dwóch części. Najpierw artystka-performerka opowiedziała o swoich dwóch projektach. A później słuchacze mogli zadawać jej pytania.
– Zadzwonił telefon i ktoś się zapytał czy chcę być artystą-rezydentem NASA? Uznałam to za żart. Ale dzwonił jeszcze kilka razy. W końcu zapytałam: kim wy jesteście? I co bym miała robić.? Usłyszałam, że są z NASA i jeszcze nie wiedzą, co bym miała robić. Pomyślałam, że to jest najlepsza propozycja, móc stworzyć sobie stanowisko pracy. I się zgodziłam. Jeździłam do wszystkich ośrodków NASA, rozmawiałam z ludźmi, z którymi nigdy bym się w innych warunkach nie spotkała.
To było bardzo inspirujące. Oni myślą o projektach, które będą realizowane za 10 tysięcy lat. Pracują nad stworzeniem na Marsie warunków do życia dla ludzi. Jak zapewnić tlen, jak posadzić lasy. Bo są pewni, że z Ziemi będziemy musieli się wynieść. Mam nadzieje, że nie popełnią tam błędów, jakie robimy tu na Ziemi… Spotykałam się nanotechnologami, teoretykami, z wizjonerami. Dyskutowaliśmy o alternatywie lotów w kosmos. O zdbudowaniu nanorurek, które same by się tworzyły budując schody w kosmos. Jak fasola z bajki. Zaczarowana fasola rośnie do nieba i można po niej tam wejść.
Przez dwa lata widziałam mnóstwo. Zdecydowałam, że napiszę bardzo długi wiersz. W NASA byli bardzo rozczarowani. Zajmuję się multimediami, nie jestem ich największa fanką – mówiła multiinstrumentalista i performerka.
Drugim projektem o którym opowiadała Laurie Anderson była jej praca nad japońskim ogrodem zamówionym na Expo w Japonii. To było dla niej okazja do zastanowienia się nad różnicami kultur, poglądem na symetrię w estetyce czy obrazowanie w poezji.
Artystka dostała do dyspozycji ogromny teren i stworzyła setki koncepcji w których wykorzystała odwołania do japońskiej kultury – jak Haiku czy sztuka ustawiania kamieni (bo tak Japończycy nazywają zakładanie ogrodu czy parku). Na auli pokazał kilka ze swoich prac.
Anderson opowiadała jak dotarła do lektury, która jest podstawową japońską lekturą – traktat XIII-wiecznego mistrza zen o ogrodach – w której głównym zagadnieniem jest to, czy góry zdają sobie sprawę z tego, co je otacza.
Artystka wówczas uznała, że to jest to jest to, czym ona się zajmuje i co było istotą równolegle toczącego się projektu NASA. Uznała, że śledzenie łazika, który został wysłany na Marsa, leciał tam przez pół roku, by przysłać na Ziemię zdjęcia jest taką dyskusją nad świadomością natury.
– Byłam w Pasadenie, w czasie, gdy pracownicy, było ich tylu, co was na tej sali, śledzili ciągi liczb informujących co się dzieje z ich urządzeniem. W kosmosie nie było kamer więc komputer tak sygnalizował o zbliżaniu się do Marsa, otwarciu spadochronu czy lądowaniu. Każdy z tych ludzi wpatrzonych w pojawiające się ciągi cyfr robił coś jednostkowego przy tym łaziku i programie. Nikt nie wiedział jak w całości to zadziała. To było niezwykłe. Wszystko to, co widziałam opisałam w wierszu, który jest na prawdę długi.
To była dobra idea artysta-rezydent przy NASA. I dostrzegłam, że naukowcy i artyści mają wspólna cechę, nie wiedzą czego szukają. Uważam, że przy Sądzie Najwyższym też powinien być artysta-rezydent – żartowała Anderson.
Zapytana czy akceptuje nazywanie jej twórczości "awangarda pop” przyznała, że woli by określać ją jako artystę performera. Zwłaszcza, że słowo "awangarda” dziś znaczy już zupełnie co innego niż w latach 60. czy 70.. Tempo przepływu informacji sprawia, że to, co widzimy na wystawie sztuki w galerii i jest okrzyknięte czymś nowym zaraz jest używane do reklamy spodni czy butów.
Pytała o sentencję łacińską wypisaną na ścianie nowej auli humanika UMCS nad widownią. – Uczyłam się łaciny ale nie potrafię przetłumaczyć. Skorzystajcie z komórek i mi powiedzcie. Patrzę na ten tekst od godziny i się zastanawiam czy chodzi w nim o szczęście. Jeśli tak to dobrze. Uważam, że jesteśmy tu po to, by być szczęśliwymi a nie po to by cierpieć.
Sama artystka zachowywała się i wyglądała na szczęśliwą. Opowiadała dynamicznie i sporo gestykulując (na ile jej pozwał mikrofon i czekanie na tłumacza), była uśmiechnięta i bardzo bezpośrednia. W kraciastej długiej koszuli, kamizelce i spodniach nie wyglądała na gwiazdę międzynarodowego formatu. Gdyby nie wymagania techniczne: żadnych zdjęć, żadnych nagrań – można by przegapić, że ma się kilka metrów od siebie wielkiego artystę. A po wykładzie nie było problemu ze zdobyciem autografu.
Zebranych zaprosiła na wieczorny koncert, sugerując, że trochę się boi, bo to będzie improwizacja. A improwizacje to poszukiwanie i albo się znajdzie albo nie.
PS. Komórki się przydały. Cytat na ścianie to zwrot używany na końcu inauguracji roku akademickiego i życzący szczęścia i powodzenia.