Reżyser wyrzucił nożyczki. Widz ląduje na 165 minut w kinie na bardzo tarantinowskim westernie. Raczej w przewrotnej zabawie w western.
Południe Stanów Zjednoczonych, dwa lata przed wojną secesyjną. W księżycową noc, na drodze spotkają się: eskortowana grupa czarnych niewolników, wśród których jest tytułowy Django (Jamie Foxx) i dr King Schultz (Christoph Waltz) pochodzący z Niemiec dawny objazdowy dentysta a teraz łowcą nagród.
Django i Schulza połączy szczególny układ – niewolnik wie jak wyglądają poszukiwani przez doktora trzej bracia, Django szuka żony, która trafiła na targ niewolników. A doktor wie jak ją znaleźć.
Ta niezwykła para – dwie brawurowe aktorskie kreacje – trzymają właściwie cały film. Nie wiem czy Tarantino całuje w rękę Waltza, za to, że ma takiego aktora czy Waltz całuje w rękę Tarantino, że daje mu takie role. Ciekawe.
Oczywiście jak u Tarantino nic nie jest oczywiste. Nie mówiąc o tym, że rasowe konflikty i rasistowskie poglądy niby są sprzed wojny secesyjnej ale reżyser nie opowiada o nich jak o żelaznym wilku.
Na dodatek wielbiciele gatunku będą piszczeć z uciechy. Rytm dynamicznych scen, filozoficznych tyrad, groteskowych sytuacji i przejmujących epizodów – jaki znamy z poprzednich filmów Quentina Tarantino. Baletowo efektowne sceny pojedynków. Jak trup się ściele i krew tryska to koniecznie na śnieg, białe ściany albo choć puchate krzaki bawełny. Jak dla chwili oddechu mamy plenery to na horyzoncie górskie - koniecznie ośnieżone szczyty - skąpane w różowym słonecznym lukrze.
A wszystko idealnie wyważone, przykrojone i zbilansowane – zauważą wyznawcy tarantinoligii.
A wszystko przewidywalne, schematyczne i powtarzalne z filmu na film – będą wytykać pozostali. Ale nawet i oni muszą poznać się na smaczkach i detalach.
Braku łopatologii. Zabawie szczegółem. Przykłady? Śliczna scena nakrywa stołu w domu Calvina Candie (Leonardo DiCaprio), właściciela ogromnej plantacji. Równie urocza sytuacja gdy doktor opowiada Django historię Brunhildy i Zygfryda, niemieckich bohaterów.
I tym, że nie wszystko kończy się cukierkowo i nie wszyscy bohaterowie będą żyli długo i szczęśliwie.
Nie mówiąc o atrakcji poza wizualnej - ścieżce dźwiękowej i muzyce. Ale jak tu narzekać na dźwięk, kiedy twórcą jest Mark Ulano (Titanic, Desperado, Bękarty wojny, Kill Bill). Spostrzegawczy widz, który zwróci uwagę na epizodyczną postać bankiera dowie się jak wygląda Ulano, bo też gra w tym filmie. Nie mówiąc o epizodzie Tarantino. Bez wnikania w szczegóły – reżyser znika za pomocą detonacji i zostaje po nim dymiąca dziura w ziemi.
Ale zanim dotrzecie do tej sceny, która właściwie otwiera drugą część filmu przed wami mnóstwo innych przygód Django. Co raczej, jako zwolennik stylu QT polecam.