Od piątku (14.05) w Cinema City enta wersja filmu o człowieku, który zabierał bogatym, a dawał biednym. Jest sens iść do kina?
Ridley Scott ma na koncie takie tytuły jak "Obcy, decydujące starcie”, "American Gangster”, "Helikopter w ogniu”, "Thelma i Louise”, "Łowca androidów” czy "Gladiator”. I w sumie do tego ostatniego tytułu nowy "Robin Hood” jest najbardziej podobny. Tak pod względem wizualnym, tematycznym jak i aktorskim, bo w obu filmach główną rolę gra – ostatnio rzadziej widywany – australijski gwiazdor Russell Crowe.
Film dość wiernie trzyma się znanej historii. Mamy XIII wiek i jesteśmy w Anglii. Robin i jego drużyna wyjętych spod prawa rozbójników postanawia stawić czoła finansowemu łupieniu jednej z wiosek przez władze króla.
W filmie Scotta zobaczymy początki historii Robina, wytrawnego łucznika w służbie króla Ryszarda I, pełniącego służbę podczas potyczek Anglików z Francuzami. Po śmierci Ryszarda Robin udaje się do rządzonego przez szeryfa tyrana Nottingham. Po drodze zakocha się w Lady Marion (w tej roli Cate Blanchett).
Ze znanych nazwisk pojawia się jeszcze Vanessa Redgrave w roli Eleonory Akwitańskiej. Reszta obsady to mniej znane nazwiska. Łącznie z Matthew Macfadyenem w roli szeryfa. Ten wypada nienajgorzej, ale na pewno nie tak dobrze jak Alan Rickman w "Robin Hood: Książe Złodziei” z Kevinem Costnerem. Rickamn był tam tak dobry, że ponoć wycięto część scen z jego udziałem, by nie przesłonił głównej gwiazdy.
Film Scotta to także pierwszorzędna robota filmowa, za którą stoją ludzie od lat pracujący z amerykańskim reżyserem. To operator John Mathieson ("Gladiator”), nagrodzony BAFTĄ scenograf Arthur Max ("W sieci kłamstw” i "Gladiator”) oraz zdobywczyni Oskara kostiumograf Janty Yates.