Trudno powiedzieć, że się taką prozę lubi. Taką prozę po prostu się czyta albo pochłania, można w niej się zatopić lub odkładać ją co jakiś czas. W każdym razie nie jest obojętna.
Dla nas wciąż jest ona niemal egzotyczna, brudna, niezrozumiała. Tej pozornie beztroskiej podróży towarzyszy wciąż cień lęku, bo ślady zabijania, mordowania, umierania są niemal namacalne, a Stasiuk dodaje: „…przecież nikt nie był tutaj takim idiotą, by sądzić, że wygra. Jakaś bezinteresowność tkwiła w tej rzezi. Jakaś sztuka dla sztuki. Europa się przyglądała, a oni mówili: „patrzcie, jak to się robi. Przypomnijcie, bo powoli już chyba zapominacie”.
Wędrówka po krajach zniszczonych wojną, rządzących się prawami innymi od naszych reguł jest swego rodzaju ucieczką do miejsc, z których najlepiej widzi się własny kraj, jego wszystkie fobie i skrzywienia, babranie w przeszłości i upodobanie do bohaterskiego przelewania krwi. „Mój kraj przywykły do łomotu, do dziejowego wpierdolu, do krwiodawstwa, jak kania dżdżu wygląda masakry, opłakiwania i funebriów” – pisze Stasiuk, przenosząc swoją wędrowną opowieść do Polski. Jaka ona jest z tą złotą kopułą Lichenia, z beemkami szalejącymi na ulicach, pielgrzymkami do galerii handlowych, z naszym ulubieniem rozdzierania szat, blichtrem, wybujałym ego?
Czy Bałkany to wersja hard Polski? Czy nie jest nam wspólna taka sama beznadzieja i stagnacja, pesymizm, męczeństwo, przelewanie krwi i przekonanie, że byłoby lepiej, gdyby nie „ci inni”? Być może wielu taka teza wyda się ryzykowna. Ale jakże jest prawdziwa.