Media (tak, tak) informują o Bieszczadach jako o krainie pięknej, nawet dzikiej, miejscami może nie rozpoznanej, ale wśród informacji turystycznych w zimie, nie ma nic o funkcjonujących w Bieszczadach wyciągach, w lecie o wodach do żeglowania, wędkowania.
To jak by celowo starano się o tym kawałku kraju zapomnieć. Nic się nie robi, żeby te Bieszczady pokazać. Tatry, Karpacz – tak, tak, są trendy i wypada się tam lansować. A Bieszczady nadal są dla amatorów.
Mało też jest książek o Bieszczadach tak ciekawie napisanych jak te, które wydał Krzysztof Potaczała. Właśnie ukazała się trzecia część trylogii „Bieszczady w PRL-u”. No i gratka dla tych, którzy te góry poznali choćby przelotnie. Co się zmieniło od schyłku lat pięćdziesiątych do dziś, a co w zasadzie pozostało nie zmienione?
Czytamy znakomite historie o kowbojach-studentach. Jeśli dziś pseudo-kowboj wyobraża sobie że jest twardzielem, bo jedzie na quadzie, bardzo się myli. Tamci chłopcy sprzed blisko 60 lat mieli w sobie hart ducha i upór odkrywcy.
W latach siedemdziesiątych stado żubrów sforsowało San i nigdy nie wróciły z sowieckich lasów. Tam zawsze był kłopot z zaopatrzeniem… Zresztą kłusowanie z terytorium ZSRR później Ukrainy na naszych terenach należało niemal do codzienności. Kiedy przejście przez granicę było trudniejsze, wypuszczali specjalnie tresowane psy, które zaganiały zwierzynę na stronę ukraińską.
Czytamy o pogranicznikach, o sytuacjach mrożących krew w żyłach i o tych zabawnych. Dlaczego więźniowie z zakładu karnego w Michniowcu nie uciekali, choć nie byli specjalnie pilnowani? Jak udała się wyprawa ciężarówką po grzyby i co się stało z Pulpitem, którego marsz kiedyś śledziła cała Polska?
Świetna książka, napisana z poczuciem humoru, prowadząca po miejscach bardziej i mniej znanych, których mroczną i trudną historię dopiero odkrywamy. Stare fotografie pozwalają porównać to co zostało do dziś z tym co było.