Sądowy komornik miał wczoraj eksmitować warsztat samochodowy, który blokuje rozbudowę hospicjum przy ul. Bernardyńskiej.
Komornik z nakazem eksmisji i policyjną asystą zjawił się na Bernardyńskiej wczoraj o godz. 10. To efekt sporu, który toczy się już od ponad 10 lat. Sporu, w którym dobrego rozwiązania nadal nie ma. Jest za to wyrok.
Zaczęło się w 1993 r., gdy ówczesny Miejski Zarząd Budynków Mieszkalnych wynajął hospicjum nieruchomość, w której 85 proc. udziałów miał Skarb Państwa a resztę prywatni właściciele. Obok, na tej samej działce pozostały szpetne baraki. - W 1994 roku wygrałem przetarg na ich wynajem i otworzyłem warsztat samochodowy - mówi Kazimierz Zdunek. - Umowa najmu była zawarta na czas nieokreślony. Położyłem dach, doprowadziłem gaz. Włożyłem tu kupę pieniędzy.
W umowie było jedno ograniczenie. - Miała obowiązywać dopóty, dopóki miasto będzie zarządcą tego lokalu - mówi mecenas Paweł Bryłowski, pełnomocnik Zdunka. Ale jesienią 2005 r. miasto pozbyło się posesji. Władze Lublina postanowiły za symboliczną kwotę 574,20 zł przekazać hospicjum całą parcelę, wraz z barakiem z warsztatem. - Miasto postawiło mnie przed faktem dokonanym. Dostałem pismo, że zarządcą jest od tej chwili hospicjum - skarży się Zdunek.
Do eksmisji nie doszło. Obie strony dogadały się, że warsztat opuści lokal (50 mkw.) do końca września. - Naprawdę mam moralnego kaca - mówi Maria Drygałowa, szefowa Hospicjum im. Dobrego Samarytanina. - Ale chociaż mam dla Zdunków dużo współczucia i serca, to serca nie rozerwę na kawałki. Chorzy są dla mnie najważniejsi. Hospicjum i warsztat samochodowy nie mogą działać obok siebie. Ciągle jest hałas i spaliny. Mamy malutki plac, na którym musi się pomieścić pięć naszych samochodów służbowych i karetka. A i tak stale blokują go klienci warsztatu - dodaje.
W miejscu baraków mają stanąć nowe, stylizowane kamieniczki, w których znajdą się m.in. gabinety lekarskie dla podopiecznych hospicjum. Rozbiórka istniejących budynków planowana jest na wiosnę przyszłego roku.
Rodzinny zakład Zdunków zostaje na lodzie. - Gdyby miasto znalazło nam jakiś inny lokal i wynajęło nam go bez przetargu, to chętnie go weźmiemy. Bo nie mamy się gdzie podziać - mówi pan Kazimierz.