Chciałaby pani zarobić 15 tysięcy w dwa tygodnie? To 30 tysięcy na miesiąc – kusił mnie pracodawca. Zapytałam, co miałabym robić za te pieniądze. Odpowiedział: Czarować klientów.
Szukam pracy od 2 miesięcy, mam czteroletnie doświadczenie w branży finansowej (praca w banku) i wykształcenie wyższe licencjackie. Skończyłam ekonomię. No i z przykrością muszę stwierdzić, że nie ma dla mnie pracy w Lublinie.
Na portalach internetowych pracodawcy zamieszczają głównie oferty dla przedstawicieli handlowych. Ale nie jest to ani zawód, który chcę wykonywać, ani kierunek, w jakim chciałabym się rozwijać.
Otwierając z kolei Anonse, w zakładce „Praca”, w kategorii „Finanse, bankowość, ubezpieczenia” znalazłam wiele ofert dla „doradców finansowych”. Zadzwoniłam.
Pan zaprosił mnie do jednej z lubelskich restauracji. – Proszę być tam za godzinę – taki był dyspozycyjny (zadzwoniłam do męża, aby w razie czegoś wiedział, gdzie mnie szukać).
Pytanie pierwsze: – Chciałaby pani zarobić 15 tysięcy w dwa tygodnie? Wie pani, że to daje 30 tysięcy na miesiąc? Na początek oczywiście, u nas zarobki są nieograniczone…
Bajerował mnie przez 10 minut, w końcu nie wytrzymałam i zapytałam, co ja mam robić w tej pracy? Odpowiedź mnie powaliła: Czarować klientów.
Miałam ochotę wyjść. Ale udało mi się wytrzymać jeszcze chwilę i wydusić z tego tajemniczego gościa to, że miałabym wciskać ludziom jakieś ubezpieczenia, używając przy tym swoich „własnych, sprawdzonych sposobów”.
Mówiąc krótko: miałabym bajerować ludzi i wykorzystywać ich naiwność. Proste? A jak dobrze płatne!
Oczywiście musiałabym założyć własną działalność gospodarczą, żeby nie obciążać pracodawcy zbędnymi kosztami.
Drugi ogłoszeniodawca też prowadził rekrutację na stanowisko doradcy finansowego. Zaproszono mnie do siedziby firmy – jeden mały pokoik, wynajęty od większej spółki, która urzęduje w całym budynku. Osób do przesłuchania – tuzin. I wszyscy umówieni na tę samą godzinę.
Facet prowadzący rozmowy, ze wzrokiem wbitym w stół, jak nakręcony opowiadał mi o „zaletach” współpracy polegającej na szukaniu klientów i wciskaniu im kont inwestycyjnych. Można pracować ile się chce. I te zarobki… no kokosy po prostu.
Składam swoje aplikacje również do sklepów. Ale okazuje się, że do roboty za ladą jestem za bardzo doświadczona, wręcz za mądra: dyplom z ekonomii! – Bo skoro pracowała pani kiedyś w banku, to praca w sklepie jest dla pani za ciężka, nie spełni pani oczekiwań, szybko się znudzi.
I nieważne, że mam doświadczenie w kontakcie z klientem, że miałam do czynienia z pieniędzmi i że widzę się w takiej pracy. To wszystko jest nieważne, bo pracowałam w banku i tylko tam powinnam szukać czegoś dla siebie.
Dręczy mnie pytanie: Czy w Lublinie naprawdę nie ma pracy? A może trzeba mieć znajomości, żeby dostać etat? Czy koniecznie trzeba stąd wyjechać?
SZUKAŁEŚ PRACY W LUBLINIE? NAPISZ O TYM: REDAKCJA@DZIENNIKWSCHODNI.PL