Coraz bardziej realna staje się groźba, że w słuchawce telefonu zamiast sygnału usłyszymy ciszę. Telekomunikacja Polska ogłosiła, że chce zwolnić 3,5 tysiąca osób. Pracownicy są
za strajkiem.
Według związkowców z "Solidarności”, w lubelskim okręgu z firmą może się pożegnać nawet 300 osób, czyli co czwarty pracownik. - Jeżeli ktoś podaje takie liczby, to robi to na własną odpowiedzialność. Bo żadnych decyzji w tej sprawie jeszcze nie ma - zapewnia Barbara Górska, rzecznik TP.
Spółka tłumaczy zwolnienia spadkiem przychodów ze sprzedaży usług, a w konsekwencji potrzebą cięcia kosztów. Pracownicy zapowiadają, że łatwo się nie poddadzą. Wczoraj dotarliśmy do wyników prowadzonego od połowy lutego referendum: w okręgu lubelskim TP spośród 1169 uprawnionych, swe głosy oddało 806 osób, czyli prawie 70 proc. Za strajkiem opowiedziało się 770. Wyniki ogólnokrajowe nie są jeszcze znane.
Wśród pracowników panuje przygnębienie i niepewność jutra. - Szefowie dostali zalecenia, ile osób mają zwolnić. I szykują listy z nazwiskami. Z tego, co wiem, nie kierują się przy tym merytorycznymi przesłankami - skarży się jeden z pracowników TP. Anonimowo, bo na razie nie słyszał, by jego nazwisko było na liście. I nie chce usłyszeć.
- Referendum to dopiero początek. Teraz jest czas na negocjacje z pracodawcą. Gdy nie przyniosą skutku, drugim etapem są mediacje z udziałem niezależnego mediatora. Dopiero po ich zakończeniu można przystąpić do strajku - wyjaśnia Marian Firkowski, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego "Solidarności”.
TP pod koniec zeszłego roku utworzyła rezerwę na odprawy dla zwalnianych pracowników. Ma na to 130 mln zł.