Rozmowa z dr Grzegorzem Gilem, politologiem z UMCS.
• Demokrata Joe Biden będzie 46. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Co zdecydowało o tym, że Amerykanie po czterech latach podziękowali republikaninowi Donaldowi Trumpowi?
– Trzeba przyznać, ze sytuacja wyborcza za oceanem była bardzo dynamiczna. Nie będę jednak oryginalny, jeśli zacznę od pandemii, która rozdawała główne karty. U Republikanów była to jednak wysłużona talia kart. Podejście rządzących do tematu pandemii, początkowe negowanie jej i ośmieszanie ludzi, którzy doświadczyli skutków wprowadzanych ograniczeń, ale też i zachorowań – to pogrążyło Donalda Trumpa. Nie bez znaczenia był tu efekt ekonomiczny. Pierwszym trzem latom jego prezydentury towarzyszył stabilny wzrost gospodarczy, co było kontynuacją trendów wyznaczonych przez administrację Baracka Obamy. Donald Trump nie wniósł tu wiele nowego, poza sloganami w stylu „Make America great again” (z ang. „uczyńmy Amerykę znów wielką” – przyp. aut.). To okazało się za słabe w zderzeniu z sytuacją związaną z pandemią. A ta dała wiele atutów Demokratom.
• Chodzi tylko o efekt koronawirusa?
– Myślę, że jednak nie tylko. Mieliśmy tu wręcz do czynienia z „detrumpizacją” Ameryki. Po czterech latach Amerykanie wypowiedzieli veto wielu fake newsom, manipulacjom czy postprawdom, jakie przydarzały się ich prezydentowi. To nie znaczy, że Trump stracił swoją bazę. Ale można było się spodziewać, że druga kampania wyborcza będzie dla niego kłopotliwa. Kiedy walczył o pierwszą kadencję, wodą na wyborczy młyn była jego antyestablishmentowość, swoista antysystemowość. To był nowy element układanki, w którym Amerykanie upatrywali nadzieję na przebudowanie swojego kraju. Ale to już było. Po czterech latach ten argument nie miał już tej siły sprawczej. Powiem więcej, był pusty.
• Donald Trump wciąż nie przyznał się do wyborczej porażki. To zastanawiające?
– Wyborów w Stanach Zjednoczonych na przestrzeni ostatnich lat nie przegrywa się w sposób znaczący. Widać to wyraźnie, jeśli chodzi o bezwzględną większość i późniejsze przełożenie na Kolegium Elektorów. Można wygrać powszechne głosowanie, a potem przegrać głosami stanowymi. Ale w tym przypadku trzeba wyraźnie powiedzieć, że jest to porażka, do której Donaldowi Trumpowi trudno jest się przyznać. Jest jeszcze jedna rzecz. Być może chce on odpalić swój ostatni pocisk, swoistą bombę atomową w postaci manipulowania wyborem elektorów stanowych. W większości amerykańskich stanów Republikanie mają większość i w tym konkretnym przypadku, biorąc pod uwagę scenariusz paraliżu na poziomie Kolegium Elektorów, mogłoby to oznaczać przeciąganie się decyzji o formalnym zaprzysiężeniu nowego prezydenta, przedłużanie prezydentury Donalda Trumpa, a w skrajnym wypadku dwie równoległe administracje.
To byłoby bardzo ryzykowne dla amerykańskiego systemu politycznego, ale też pokazałoby, że Trump jest dzieckiem z zapałkami bawiącym się w składzie amunicji. Nie można tego wykluczyć. Nie możemy wykluczyć zjawiska tzw. wiarołomnego (faithless) głosowania przez elektorów. To się zdarza, w ostatnich wyborach było siedmiu takich elektorów. Choć 90 proc. elektorów pozostaje wiernych większości „stanowej”, nie możemy wykluczyć, że to zjawisko się powtórzy. Czy może ono przechylić szalę zwycięstwa? Jest to bardzo mało prawdopodobne, ale możliwe. Oznaczałoby to jednak kryzys konstytucyjny i prawdopodobnie zamieszki na ulicach. W dobie pandemii Ameryka tego nie potrzebuje. Pytanie, czy Trumpowi podpowie to ktoś z jego najbliższego otoczenia, Republikanie, którzy nie potrzebują kłopotów wizerunkowych. Przekazywanie władzy w cyklach wyborczych jest przecież rzeczą naturalną.
Protesty zwolenników D. Trumpa. Oskarżają demokratów o fałszerstwa wyborcze
Wideo: RUTPLY / x-news
• W niektórych stanach, np. Georgii zlecono ponowne liczenie głosów. To tylko formalność?
– Takie rzeczy dzieją się właściwie co cztery lata. Pamiętamy ponowne przeliczanie głosów na Florydzie w 2000 roku, które zaważyło na wyniku końcowym. Ale w tym momencie skala przewagi, jaką ma Joe Biden jest taka, że te głosy z Georgii w zasadzie niczego nie zmienią.
• Co zwycięstwo Joe Bidena oznacza dla Polski? Nie jest tajemnicą, że Donald Trump był tym prezydentem Stanów Zjednoczonych, z którym obozowi rządzącemu było po drodze.
– Nie spodziewam się tutaj rewolucji i ograniczania kontaktów. Polska pozostanie ważnym państwem w orbicie amerykańskich zainteresowań. Ale nie mam też wątpliwości, że administracja Joe Bidena będzie chciała dać Polsce więcej, ale za więcej. Na pewno nie więcej za mniej. Chodzi na przykład o więcej gwarancji bezpieczeństwa i współpracy ekonomicznej za więcej w zakresie standardów praworządności. Nie mam tutaj złudzeń, że nie ma szans na taryfę ulgową. Dlatego to będzie poważny test dla Warszawy, czy traktujemy to partnerstwo w kategoriach strategicznych i czy możemy na przykład zrezygnować z pewnych elementów reformy sądownictwa na rzecz utrzymania bardzo wysokiej jakości stosunków ze Stanami Zjednoczonymi.
Jestem nieco zaniepokojony tym, że z Kancelarii Prezydenta nie zostały wciąż wysłane gratulacje dla Joe Bidena. Nie wiem, z czego to wynika i na co czekają prezydenccy urzędnicy. Summa summarum nie jest to raczej dobre otwarcie, ale mam nadzieję, że Amerykanie nie obrażą się na to gapiostwo.