Pan Marek, muzyk z zawodu (nie chciał występować pod swoim nazwiskiem) przez pięć lat grał w lubelskich restauracjach.
- Przez te lata wiele widziałem, wiele słyszałem, ale o wielu rzeczach wolałbym zapomnieć - mówi. - Z różnymi ludźmi miałem do czynienia: poznałem złodziei, esbeków, ich życiorysy; wielu z nich jeszcze widuję, dlatego nie chcę podawać swojego nazwiska.
Od spółdzielni
Dla muzyków były to złote czasy. Pan Marek zarabiał wtedy (w latach 70-80.) miesięcznie nawet 7 tys. zł. Były to mniej więcej 3-4 średnie pensje w PRL-u. Najwięcej płacili ci, którzy zamawiali utwór podczas tzw. koncertu życzeń.
- Kiedyś podszedł do mnie gość z plikiem banknotów i zamówił jakąś piosenkę z dedykacją: «od spółdzielni krawieckiej dla spółdzielni metalowej» - wspomina pan Marek. - Ta pierwsza w przestępczym slangu oznaczała złodziei, a druga włamywaczy; «metalowcy», bo grzebali w zamkach.
Pieniądze kasował najczęściej perkusista. Na zarobioną kasę mówili „guma”. To stąd, że zarobek był raz większy, raz mniejszy. Z powodu tego określenia doszło raz do nieporozumienia, które mogło mieć opłakane skutki dla jednego z muzyków. Ulubioną piosenkę chciała zamówić młoda dziewczyna, nieco na rauszu. Od muzyka usłyszała pytanie, czy ma „gumę”. Zapłakana, poskarżyła się partnerowi o byczym karku. Na szczęście udało się wyjaśnić nieporozumienie.