Nawet kilku tysięcy złotych i wielu godzin pracy potrzeba, by wyleczyć i przygotować do adopcji porzuconego, skrzywdzonego czworonoga. Dla trzech studentek z Lublina takie poświęcenie to jednak codzienność. I to dobrowolna.
10 dni
– Bardzo trudno jest się nam rozstawać z tymi psami, ale gdybyśmy zostawiały je w domu, to nie mogłybyśmy ratować następnych – mówi Ewelina. – U mnie szczeniak został najdłużej na 10 dni – potwierdza Paulina.
Wszystko zaczęło się rok temu. Paulina przygarnęła wtedy chorą bezdomną suczkę. W Internecie szukała dla niej dobrego weterynarza. Na jednym z forów sprawdzonego lekarza poleciła jej Ewelina. Dziewczyny nawiązały ze sobą kontakt i postanowiły razem zajmować się bezdomnymi czworonogami. Natomiast Ewelina od dawna znała już Aleksandrę, która pracuje obecnie w Lubelskiej Straży Ochrony Zwierząt.
Wyleczyć ze strachu
Często psiaki mają za sobą trudne przeżycia. Suczka Czekolada została porzucona tej zimy na mrozie. Inną podopieczną dziewczyn ktoś wyrzucił w Garbowie z samochodu, gdy miała zaledwie 12 miesięcy. Takim psom trzeba poświęcić szczególnie dużo uwagi. Tymczasowe opiekunki uczą je więc cierpliwie, że człowiekowi można jednak zaufać.
– Niektóre zwierzęta są skrzywdzone psychicznie – mówi Paulina. – Jedna suczka przez dwa tygodnie nie chciała chodzić, cały czas tylko leżała. Kiedy ktoś szedł w jej stronę, wciskała się ze strachu w ścianę. Prawdopodobnie ktoś ją bił, bo bała się także podniesionej ręki. Kiedy widziała taki gest, kładła uszy i chowała pod siebie ogon. Martwiłam się, że nie znajdę jej przez to domu. Ale codziennie siadałam na podłodze z jedzeniem dla niej i starałam się z nią pracować. Spędzałam w ten sposób po cztery godziny dziennie – wspomina.
Dziewczyny twierdzą, że dzięki takiej cierpliwości można wyprowadzić na prostą każdego psa, nawet najbardziej wystraszonego. – Im więcej złych przeżyć miał pies, tym łatwiej można zdobyć jego zaufanie przez zaspokajanie jego podstawowych potrzeb – uważa Ewelina.
Tylko w dobre ręce
Kiedy jednak uda się poprawić kondycję takiego psa, dziewczyny zaczynają jak najszybciej szukać dla niego nowych właścicieli. – Najpierw robimy każdemu psu zdjęcia, przygotowujemy papierowe ogłoszenia i zamieszczamy informacje w Internecie – opowiada Ewelina.
Jak twierdzą, nigdy nie wiadomo do końca, który pies ma szanse na szybką adopcję, a który będzie musiał na nią dłużej poczekać. Niektórzy ludzie szukają małych, łagodnych czworonogów, a inni dużych psów stróżujących. Zwierzaki nie trafiają jednak do pierwszej lepszej zainteresowanej osoby. Potencjalni właściciele wypełniają ankietę dotyczącą warunków, jakie mogą zapewnić czworonogowi. Potem dziewczyny składają im wizytę osobiście. Do adopcji nie zawsze dochodzi.
– Zdarzyło się kiedyś, że zadzwoniła do nas pani, która mówiła, że ma świetne warunki, dom z ogrodem i opiekuje się już jednym psem – wspomina Paulina. – Pojechałyśmy do niej o umówionej porze, ale jej nie zastałyśmy. Drzwi otworzył jej konkubent. Nie wiedział nic o żadnym nowym psie. Jeden rzeczywiście już był, ale mieszkał w ciasnym kojcu i spał w rozpadającej się budzie.
Sprawdzamy, co dalej
Dobre warunki to nie wszystko. Od nowych właścicieli dziewczyny wymagają konsekwentnie jeszcze jednego: sterylizacji czworonoga. Jak tłumaczą, zależy im na tym, żeby ograniczyć liczbę bezdomnych psów, a rozmnażanie czworonogów jest z tym sprzeczne. Nie wszyscy chcą się jednak na to zgodzić. – Kiedyś jeden pan powiedział, że same powinnyśmy się wysterylizować – mówi Paulina. – Nie chciałyśmy mu oddać psa, więc zaczął nam grozić, że nie mamy prawa tak postępować.
Jednak dziewczyny nie przestają się interesować swoimi "tymczasami”, nawet gdy już się uda znaleźć im nowy dom i odpowiedniego właściciela. – Nikt w schroniskach nie sprawdza po adopcji, w jakim stanie są zwierzęta – podkreśla Aleksandra. – A my jesteśmy w stałym kontakcie z ich nowymi właścicielami. Wysyłają mi zdjęcia, piszą e-maile, zapraszają na kawę.
Wyjątek od reguły
Chociaż zasadą jest, że psy są tylko pod tymczasową opieką dziewczyn, to jeden z nich został u Eweliny na stałe. To czarna kudłata suczka Zuzia ze schroniska w Nowodworze. – Jeździłyśmy tam regularnie, ale nie zauważyłyśmy jej przez wiele miesięcy. Była cały czas w budzie, bo inne silniejsze psy jej stamtąd nie wypuszczały – opowiada Ewelina.
– Planowałam, że będę miała własnego psa dopiero po studiach, a Zuzia miała jechać ze schroniska do hotelu dla zwierząt. Ale okazało się, że jest bardzo chora. Miała między innymi zapalenie spojówek i zakażenie pasożytami. Wielu ludzi chciało ją przygarnąć, bo jest ładna i milutka, ale ona musiała spędzić dwa tygodnie w klinice. Ciężko było rozwiązać tę sytuację, więc stwierdziłam, że zaryzykuję i sama zabiorę ją do domu...
Od tej pory Zuzia już tam została i bardzo się zmieniła. Nie jest już wystraszona i przybrała dwa kilogramy na wadze.
– Też chcę mieć kiedyś własnego psa – mówi Paulina. – Ale na razie doszłam do wniosku, że dopóki mogę pomagać "tymczasom”, to wolę to robić. Gdybym teraz miała swojego psa, to za każdym razem, jadąc do tych bezdomnych, myślałabym o tym, że on leży sobie w domu, podczas gdy te umierają w drgawkach, w strasznych warunkach.
Realne koszty, realne efekty
Opieka nad "tymczasami” wymaga jednak nie tylko chęci, ale i pieniędzy. – Płacimy z własnej kieszeni za ich leczenie, odrobaczanie, profilaktykę, sterylizację i kastrację – wylicza Paulina.
Dziewczyny twierdzą jednak, że pomaganie mają po prostu we krwi. Ale też przyznają, że nawet one nie mogą uratować każdego zwierzaka. – W pomaganiu są dwie szkoły – uważa Paulina.
– Pierwsza: że trzeba pomagać wszystkim, którzy tego potrzebują. Druga, której ja jestem sympatykiem, polega na tym, że ratuje się te psy, które mają najwięcej szans na nowe życie. Owszem, mogłybyśmy zajmować się najbardziej chorymi zwierzętami. Mogłybyśmy wydać na leczenie jednego takiego psa nawet tysiąc złotych, a potem i tak by umarł. Wolimy jednak zajmować się tymi, które mają realne szanse. W ten sposób możemy znaleźć dom dla większej liczby psów.