Henryk Wójcik spisał wspomnienia ludzi, którzy pamiętali zagładę. Został strażnikiem pamięci wsi Dziesiąta.
który wciąż się rozrastał.
Mieszkańców Dziesiątej spotkał jeszcze bardziej ponury los niż innych miejscowości w okupowanym kraju. W sąsiedztwie spokojnej wsi Niemcy postanowili wybudować fabrykę śmierci. Żołnierze najpierw zapędzili mieszkańców Dziesiątej do stawiania baraków, później zrównali z ziemią ich domy i w końcu zmusili do pracy w przyobozowym gospodarstwie. Właśnie minęła 65 rocznica pacyfikacji osady.
Stracone lata
- Nigdy nie byłem historykiem, przez całe życie pracowałem w WSK Świdnik - opowiada Wójcik. Do spisania relacji zachęciła go żona, która widziała pacyfikację wsi.
- Gdyby ktoś zajął się 20 lat temu historią mieszkańców Dziesiątej, to mógłby przygotować obszerny materiał. Dziś spośród 13-14 osób, z którymi rozmawiałem, trzy osoby na pewno nie żyją. A niektórzy świadkowie nie chcą rozmawiać - żałuje straconych lat pan Henryk.
Łuna
Przedsmak bezwzględności okupantów mieszkańcy mieli już wcześniej. Tadeusz Parol opowiedział Wójcikowi o tym, jak wraz z innymi musiał zajmować się ciałami zmarłych więźniów. Zima na przełomie 1941/42 roku była szczególnie mroźna. "Zwłoki więźniów były przewożone do obozu i wrzucane na inne wozy za pomocą haków wbijanych w ciało. Czasami okazywało się, że ludzie jeszcze żyli”.
Kiedy ciał było zbyt wiele, Niemcy nakazali je wykopywać, układać w stosy i palić. Za ruszt służyły stare podwozia samochodów. - Dym i łuna palących się zwłok widoczne były z odległości kilku kilometrów, zwłaszcza nocą - mówi Henryk Wójcik.
Pacyfikacja
Żołnierze otoczyli wieś wczesnym rankiem. Uderzali kolbami karabinów w drzwi, wybijali okna, wywlekali ludzi na zewnątrz. Mieszkańcy mieli kilka minut na zabranie najbardziej potrzebnych przedmiotów. Ojciec żony Wójcika próbował ukryć się na strychu, ale szybko został znaleziony. Jego matkę Niemcy zastrzelili, kiedy wyjrzała przez okno.
Ci mieszkańcy Dziesiątej, którzy przeżyli, trafili do obozu. - Po pewnym czasie kobiety i dzieci zostały zwolnione, ale nie mogły wrócić do swoich domów. Prawie wszystkie zabudowania zostały rozebrane. Studnie zasypane. Maszyny rolnicze i żywy inwentarz trafiły do gospodarstwa przyobozowego - opowiada Henryk Wójcik. Mieszkańcy byli zmuszani do pracy w gospodarstwie. Taki los spotkał nawet 13-letnie dzieci.
To jeszcze nie koniec
Po latach relacje tych ludzi spisał pan Henryk i zaniósł je do Muzeum na Majdanku. Ale na tym jego misja się nie skończyła.
- Są kobiety, które na pewno sporo widziały z tamtych zdarzeń, bo pracowały w gospodarstwie przyobozowym. Nie chcą jednak nic opowiedzieć. Ani słowa na temat okupacji - mówi Wójcik. Ma jeszcze cztery osoby, z którymi chciałby porozmawiać. - Jak zdrowie pomoże, to zrobię to wiosną.
Przy pisaniu tekstu korzystałem z materiałów Państwowego Muzeum na Majdanku