Kaletnicy, szewcy, zegarmistrze – to tylko niektórzy rzemieślnicy, których epidemia pozbawiła normalnych możliwości funkcjonowania. Pomóc w przetrwaniu mogą im tylko wierni klienci. Ci skrzykują się w internecie
– Jest kiepsko – przyznaje Dariusz Dudkiewicz, z Zakładu Usługowego Kaletniczo-Rymarskiego z ul. Zielonej w Lublinie. Punkt działa od 63 lat. Dudkiewicz przejął go od przechodzącego na emeryturę poprzednika, pana Zygmunta Łazarza, od którego uczył się zawodu. To było 25 lat temu. Następcy nie ma i jak mówi, mieć już pewnie nie będzie. Bo młodzież woli skończyć dobre studia i mieć ciekawą pracę, a nie tkwić w zakładzie. – Ja to rozumiem. Sam jestem przecież ojcem.
Punkt jeszcze na początku tego roku funkcjonował dobrze. Potem przyszedł koronawirus. Wtedy udało się skorzystać z pomocy tzw. tarcz antycovidowych. W wakacje wszystko wróciło niemal do normy.
– A w połowie października wszystko się zatrzymało. Szanowni klienci nie przychodzą, bo nie wychodzą z domu – mówi Dudkiewicz. – Jest bardzo kiepsko. Ale ja nie jestem, jak to mówią, taki „miętki”, żeby się od razu zamykać. Muszę tu być aż do śmierci. To moje miejsce.
Uratować miejsca takie jak zakład kaletniczy przy Zielonej spieszą internauci. Publikują posty, w których wskazują kolejnych rzemieślników, którzy mogą przetrwać tylko dzięki nowym zleceniom. Oprócz pana Darka to m.in. ślusarz i szewc z ulicy Żołnierzy Niepodległej, tapicer z Radzyńskiej czy zegarmistrz z Drogi Męczenników Majdanka.
– Jeśli macie jakiekolwiek obuwie do naprawy lub parasole, które mogą dostać drugie życie, pomóżcie razem ze mną panu Wojtkowi! – apeluje jedna z lublinianek. – Korzystam z jego usług długi czas i naprawdę jest to fachowiec w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nigdy mnie nie zawiódł. Zawsze znalazł czas.
– Po opublikowaniu tego posta pojawili się klienci – przyznaje Wojciech Bieżyca z Zakładu Szewskiego But-Max. – Ludzie przychodzą, mówią, że czytali. Dziwią się, że można naprawiać u mnie też parasolki, bo chyba nikt oprócz mnie już się tym nie zajmuje. To bardzo miłe, bo wcześniej nikogo nie było. Odkąd ludzie siedzą w domach, ulica Wieniawska jest pusta. Dzwonią tylko czasami stali klienci i mówią, że mają coś do naprawy, ale nie przyjdą, bo boją się wychodzić. Nie zastanawiałem się już, czy zarobię, ale czy nazbieram na ZUS, na lokal i na rachunek za światło. Teraz, po tej akcji w internecie, mam na to nadzieję.