28 lat czekamy na olimpijski medal reprezentanta klubu z naszego regionu. – Będę bardzo zadowolony, jeśli to się zmieni i przestanę być tym ostatnim – mówi Andrzej Głąb, srebrny medalista olimpijski z Seulu w zapasach
Niestety, szanse na zmianę tego stanu rzeczy pogrzebał już nasz murowany kandydat do złota, Paweł Fajdek z Agrosu Zamość, który przepadł w eliminacjach rzutu młotem. Krążka też nie zdobyła reprezentująca Cement Gryf Chełm Katarzyna Krawczyk. Póki co, to srebro wywalczone w 1988 roku przez filigranowego zapaśnika z Chełma pozostaje ostatnim olimpijskim medalem w dorobku sportowca z Lubelszczyzny.
Młodzieniaszkowie na medal
Do Seulu jechał w wieku zaledwie 22 lat, jednak w świecie zapasów nie był już postacią anonimową. W rozegranym rok wcześniej turnieju przedolimpijskim zajął czwarte miejsce. Tuż przed imprezą w stolicy Korei Południowej był czwarty w mistrzostwach Europy w norweskim Kolbotn.
- Zapowiadałem, że jadę tylko i wyłącznie po medal. Wyniki, jakie osiągałem przed igrzyskami pozwalały mi wierzyć, że stać mnie na to – wspomina Andrzej Głąb. – W kadrze zapaśników było wtedy trzech „młodzieniaszków”: ja, Józek Tracz i Andrzej Wroński. I każdy z nas stanął na podium.
Mimo tych zapowiedzi, po wywalczeniu przez Głąba wicemistrzostwa olimpijskiego, gazety pisały o wielkiej niespodziance. – Andrzej sprawił ją nie tylko nam, ale całej reprezentacji olimpijskiej. To była jego pierwsza poważna impreza i od razu odniósł taki sukces – mówi Mieczysław Czwaliński, wówczas jeden z trenerów, a obecnie wiceprezes Cementu Gryfa Chełm.
Gwiazdy na wyciągnięcie ręki
– To były dla nas szczególne igrzyska, bo przecież reprezentacja Polski nie wystąpiła w 1984 roku w Los Angeles – opowiada Andrzej Głąb. Przyznaje jednak, że w Seulu nie uczestniczył w ceremonii otwarcia. – Zrzucałem wtedy wagę do 48 kg, bo w tej kategorii czułem się najlepiej. Miałem do zrzucenia aż 9 kg i wszystkie siły chciałem zachować na swoje walki. Ale pamiętam fantastyczny klimat wioski olimpijskiej. Podczas spaceru można było spotkać na przykład wielokrotnego mistrza świata w podnoszeniu ciężarów Naima Sulejmanowa, Bena Johnsona, czy innych sportowców, których znałem tylko z telewizji. Wtedy była możliwość nie tylko ich zobaczyć, ale wziąć autograf, czy uścisnąć im rękę
Przez turniej jak burza
Początek turnieju dla chełmianina nie był jednak łatwy. Już w pierwszym pojedynku przyszło mu zmierzyć się z trzykrotnym mistrzem świata, reprezentantem ZSRR Magjatdinem Ałakwierdijewem.
– Pierwszy rzut, jaki na nim wykonałem upewnił mnie, że stać mnie na wiele. Z zawodnikami, z którymi przyszło mi mierzyć się później spotykałem się już wcześniej na międzynarodowych turniejach i poszło mi z nimi jak po maśle – mówi Głąb.
Dobrze znał się także z ostatnim przeciwnikiem, z którym los zetknął go w finale. Był nim Włoch Vincenzo Maenza, mistrz olimpijski z Los Angeles. – Włosi przyjeżdżali do nas na zgrupowania, a my jeździliśmy do nich. Znaliśmy się jak łyse konie. Wiedziałem, że moją jedyną szansą będzie wyniesienie z pozycji parterowej i wykonanie rzutu. Nie było mi to jednak dane, bo sędzia wcześniej zagwizdał i kazał wstać, a w pozycji stojącej niewiele mogłem mu zrobić – wspomina chełmianin. – W pierwszych chwilach po walce czułem żal i niedosyt, co dobrze widać na zdjęciach z dekoracji medalowej. Czułem się lepszy od Włocha, ale to on wygrał. Dopiero po paru godzinach dotarło do mnie, że zostałem wicemistrzem olimpijskim i na twarzy pojawił się uśmiech.
– To był fantastyczny sukces. W pamięci utkwił mi zwłaszcza pojedynek z Ałakwierdijewem, potwornie zacięty, ale wygrany pewnie. ZSRR było wtedy potęgą, a już na początku ich reprezentant dostał od naszego zawodnika solidny łomot. Z każdą kolejną walką Andrzeja było już tylko ciekawiej. W swoim trzecim występie miał spore problemy z Węgrem Farago, ale w samej końcówce wyszedł z parteru i zdecydowanie wygrał – wspomina emerytowany dziennikarz sportowy Witold Miszczak, który igrzyska w Seulu relacjonował na łamach lubelskiego „Sztandaru Ludu”.
Powitany jak bohater
Po powrocie do kraju Andrzej Głąb został powitany z honorami. Na warszawskie Okęcie przyjechał po niego autokar pełen klubowych kolegów. – To było bardzo miłe. Natomiast w Chełmie zostałem powitany po królewsku – mówi wicemistrz olimpijski.
– Ulice zostały pozamykane, ludzie dostali wolne w pracy. Andrzej otrzymał klucze do miasta, jeździł na spotkania z uczniami, potem spotkał się z mieszkańcami w centrum Chełma. Przyszły tłumy – wspomina Mieczysław Czwaliński. Jak dodaje, sukces Głąba przyczynił się do wzrostu zainteresowania tą dyscypliną sportu. – Wszyscy rodzice chcieli, żeby ich dzieci trenowały zapasy. Pamiętam, że na jeden z naborów przyszedł chłopak z ręką w gipsie. Powiedział, że chciał tylko zająć sobie miejsce, a jak wróci do zdrowia, to zacznie treningi.
Wychował kolejnych olimpijczyków
Andrzej Głąb trenowanie zapasów zaczął dość późno, bo w drugiej klasie szkoły średniej. – Gdyby przyszedł do nas teraz, moglibyśmy go nie przyjąć, bo w tym wieku trudno jest nadrobić zaległości fizyczne – śmieje się Czwaliński. Niestety, wicemistrz olimpijski z Seulu szybko, bo w wieku zaledwie 27 lat zakończył wyczynową karierę, głównie ze względu na problemy zdrowotne. Nie rozstał się jednak z zapaśniczymi matami, bo zajął się pracą trenerską. Jego podopiecznymi byli m.in. bracia Dariusz i Piotr Jabłońscy oraz Radosław Truszkowski, którym także dane było wziąć udział w igrzyskach olimpijskich. Żadnemu z nich nie udało się jednak powtórzyć sukcesu swojego trenera.