Rozmowa z Adrianem Paluchowskim, napastnikiem Wisły Puławy
- Najważniejsze pytanie na początek, kiedy będzie mógł pan wrócić na boisko?
– Naprawdę ciężko powiedzieć. Na razie od mojej kontuzji nie minęły nawet dwa tygodnie. Słyszałem już różne głosy i opinie lekarzy, że przerwa może potrwać cztery tygodnie, ale niewykluczone, że nawet sześć-osiem. Ja oczywiście będę chciał wrócić, jak najszybciej, żeby pomóc drużynie. Robię wszystko, żeby się wykurować, ale wiadomo, że pewnych rzeczy się nie przeskoczy.
- Jak w ogóle doszło do urazu?
– Prawdę mówiąc to były dwie sytuacje. Najpierw zrobiłem wślizg i kolanem trafiłem w murawę. Wtedy pojawił się pierwszy ból. Później w polu karnym rywali źle kopnąłem piłkę i od razu poczułem, że to jednak coś poważniejszego, można powiedzieć, że dobiłem wtedy nogę.
- Żałuje pan chyba, że kontuzja przydarzyła się akurat w takim momencie, bo pewnie mecz ze Zniczem Pruszków byłby wyjątkowy…
– Dokładnie tak. Chciałem zagrać przeciwko mojemu byłemu klubowi, ale wychodzi na to, że ucieknie mi kilka innych, ciekawych spotkań. Wyjazd do Chorzowa ze względu na kibiców i całą otoczkę, to też świetna sprawa. A do tego spotkanie z Pogonią Siedlce, czyli kolejnym z moich byłych zespołów, no i jest jeszcze Motor Lublin 13 listopada. Różnie to może być. Może zdążę wrócić na boisko, a może nie, przekonamy się w najbliższych tygodniach. Ja mam nadzieję, że jednak wszystkie te spotkania mnie nie ominą.
- Na co w ogóle stać Wisłę w tym sezonie? Potrafiliście pokonać lidera z Rzeszowa, ale kilka punktów też za łatwo straciliście…
– Nasz cel, to zająć po prostu, jak najwyższe miejsce. Uważam, że naprawdę mamy w drużynie spory potencjał. Wiadomo, że ostatnio pojawiły się problemy, a to przede wszystkim ze względu na urazy, które się nałożyły, stąd małe tąpnięcie. Trzeba wszędzie szukać punktów. Tym bardziej, że ostatnie dwa sezony na tym poziomie pokazały, że jeżeli nie walczy się o baraże, to można nawet spaść z ligi. Różnice naprawdę są niewielkie i wygranie dwóch spotkań powoduje, że można się znaleźć w szóstce, a dwie porażki oznaczają, że zespół ląduje od razu w dolnych rejonach tabeli. Dlatego trzeba walczyć do samego końca i nie można tracić głupich punktów.
- Jak chociażby z Olimpią Elbląg, kiedy w końcówce wyrównaliście na 2:2, a mimo to nie zdobyliście nawet jednego „oczka”…
– Na pewno ten wynik bardzo bolał. Drużyna starała się odrobić straty i kiedy się udało rywale jednak strzelili trzeciego gola. Brałem kilka lat temu udział w podobnym meczu, kiedy byłem zawodnikiem Znicza. W końcówce spotkania z Wigrami Suwałki strzeliłem na 4:4, ale goście niedługo później zdobyli piątą bramkę i ostatecznie przegraliśmy. Taka właśnie jest piłka i wszystko się może zdarzyć.
- W poprzednim sezonie drugi raz w karierze został pan królem strzelców. Wcześniej w sezonie 2014/2015. Czy nawet mimo trzecioligowego poziomu ta korona najlepszego snajpera smakowała wyjątkowo?
– Na pewno tak. Po pierwsze z tego powodu, że dobrze radziliśmy sobie także jako drużyna i wywalczyliśmy z Wisłą awans do drugiej ligi. Dlatego udało się osiągnąć przede wszystkim cel zespołowy, ale i ten indywidualny.
- Po tych pierwszych kolejkach w eWinner drugiej lidze nie widać, żeby była jakaś wielka różnica w poziomie, bo nadal Adriana Paluchowskiego można znaleźć w czołówce klasyfikacji najlepszych snajperów…
– Moim zdaniem te różnice naprawdę nie są takie duże. A tam, gdzie czułem wsparcie ze strony drużyny i trenera zawsze udawało mi się trafiać do siatki bez względu na to, czy to była pierwsza, druga, czy trzecia liga.
- W tym sezonie kandydatem numer jeden na króla strzelców jest Michał Fidziukiewicz z Motoru Lublin…
– Fajnie byłoby powalczyć o koronę, ale plany pokrzyżowała mi nieco kontuzja. Forma Michała też od początku sezonu była na bardzo wysokim poziomie. Ostatnio jednak nie powiększył swojego dorobku, więc może aż tak bardzo mi nie ucieknie podczas mojej nieobecności? Najlepiej by było gdyby na mnie poczekał (śmiech).