d Nie wiecie jaki był wynik? - pytali polscy fani wychodząc ze stadionu w Gelsenkirchen. - Bo ktoś mówił, że przegraliśmy 0:2, a nam się nie chce uwierzyć. To chyba zły sen - próbowali poprawić sobie humor. Kibice, którzy jechali przez pół Europy, aby zobaczyć zwycięstwo "biało-czerwonych” nie mogli dojść do siebie po porażce swojej reprezentacji. Szkoda, że nie wszyscy wiedzieli, iż jeszcze tej samej nocy i my mieliśmy powody do radości. Bo na trawniku przy stacji benzynowej Polska pokonała Ekwador 10:4!
Dlatego kiedy w czwartkowe przedpołudnie z Chełma wyruszył autokar wypełniony kibicami, nikt w nim nie dopuszczał myśli, że już w drugim meczu mundialu będzie świadkiem pierwszej niespodzianki turnieju. Co więcej, Weltmeisterschaft Deutschland 2006 miał być rewanżem za Koreę i Japonię sprzed czterech lat. Więc już w Puławach ludzie mogli usłyszeć: Jeszcze tego lata, jeszcze tego lata, Polska będzie mistrzem świata. A potem każde miasto leżące na trasie piłkarskiej pielgrzymki. "Duchowym” przewodnikiem ekipy był Tomek Wieczorek, dysponujący imponującym arsenałem rymowanych przyśpiewek: Co tam ekwadorskie laski? - Bramkę strzeli dziś Żurawski!
Do godz. 21 w piątek wszystko szło zgodnie z planem. Kilka nieprzewidzianych postojów udało się nadrobić na granicy. Choć ze sprawnym przejściem na stronę niemiecką było akurat najwięcej obaw. Wieści nasłuchiwane z radia nie były pomyślne. W Świecku długa kolejka autokarów. Naliczono się ich aż 65! Co robić? Wybór padł na Gubinek. I to był strzał w dziesiątkę! Ani jednego autobusu. - Jak nie wygramy i będziecie wracać, to my wam pokażemy - zaczepiła kibiców sprzątaczka pracująca w terminalu. - A którzy to wasi? - odparł jeden. - Jak to którzy? - To gdzie macie barwy biało-czerwone? - A wiadro w jakim jest kolorze? Czerwone. A drewniaki? Białe - pokazała na swoje wyposażenie, przekonując za kogo będzie wieczorem trzymała kciuki.
Kolejny niepokój, związany z korkami na autostradach, również okazał się niepotrzebny. Niebiosa sprzyjały. Może dlatego, że w autokarze byli również dwaj księża, ubrani po cywilnemu. Oczywiście wiadomo w jakich kolorach. Gigantyczny zator był, ale w przeciwną stronę. Sznur samochodów ciągnął się przez trzydzieści kilometrów. Albo i dłużej. A wszystko przez ciężarówkę, która przewróciła się na bok. Na jezdnię wyspał się cały transport. Skrzynki wypełnione butelkami z piwem. Niektórzy nie mogli na to patrzeć...
Pod stadion, pomimo "zakręconych” stewardów, udało się dotrzeć bezbłędnie, trzy godziny przed meczem. Wewnątrz obiekt z innej bajki, w przygniatającej przewadze Polacy. Tylko w jednym narożniku dominowaly barwy żółto-niebieskie. Chociaż i tam nie brakowało... biało-czerwonych. - Kupiłem bilet od jednego Niemca - opowiadał po ostatnim gwizdku Marcin z Konina. - W kasie kosztował 27 euro, ale musiałem za niego zapłacić 50 euro. To i tak niedrogo. Zaoszczędziłem na polu namiotowym, które za noc kosztuje tylko 3 euro. W porównaniu z innymi cenami to prawie za darmo. I na przejazdach, bo z Konina dotarłem autostopem, z trzema przesiadkami. Konik chciał mi jeszcze sprzedać wejściówkę na Brazylia - Chorwacja, za 200 euro. Ale wolę zobaczyć nasz mecz z Niemcami.
Długo przed i przez pełne 90 minut kibice dopingowali piłkarzy Pawła Janasa, mimo że ci nie dawali żadnych powodów do radości. Nie było gwizdów, ole, ole, ani wspomnień o "Franku, łowcy bramek” i Jurku Dudku. Non stop wsparcie. To z tego powodu mówi się, że publiczność jest dwunastym zawodnikiem. Jednak w piątek dodatkowych Polaków musiałoby być jeszcze kilku. A przynajmniej kilku innych niż na boisku. Stadion Arena AufSchalke przycichł tylko dwukrotnie, kiedy bramki zdobywali rywale. Zaskoczonych, a wręcz osłupiałych Polaków, w liczbie 35 tysięcy, wyręczali wtedy wiwatujący Ekwadorczycy. Ktoś jeszcze, nieco podpity, próbował szukać kumpli: My te mistrzostwa zaczęliśmy i my je zakończymy! Na szczęście magia piłki nożnej, stadionu oraz atmosfera mistrzostw okazały się silniejsze. Tak jak i silny okazał się smutek.
Ostatni gwizdek był jak sygnał na ciszę nocną. "Biało-czerwoni” zwinęli w grobowej ciszy swoje flagi i wyszli szukać pocieszenia. Żegnał ich słynny przebój The Beatles i hymn Liverpoolu: "You'll Never Walk Alone”, czyli nigdy nie będziesz szedł sam. I wsparcie znajdowali - wśród Ekwadorczyków. Jeden z nich podszedł do mnie, ubranego w koszulkę z orłem na piersi, upewniając się: - Polacco? Potwierdziłem, że tak. - I'm sorry - powiedział. I zrobił to szczerze, bo jeszcze przez całą noc jedni i drudzy kibice bawili się razem, w pozamienianych koszulkach. - Przynajmniej wszyscy gratulują nam zwycięstwa - przyznał jeden z naszych. - My ze swojej strony zrobiliśmy wszystko - słusznie zauważył drugi. A trzeci spytał chłopca w stroju z nazwiskiem Kosowskiego: - Ile masz lat mały? - Sześć - usłyszał odpowiedź. - To może chociaż ty dożyjesz naszego sukcesu na mistrzostwach świata. Szacuneczek, przyjechałeś taki kawał.
Ale chełmscy fani nie zamierzali się poddawać i tak tanio sprzedawać skóry. W przeciwieństwie do reprezentantów. Na stacji benzynowej, która zupełnie nie była przygotowana na przyjazd Polaków, bo wszystko co nadawało się w niej do picia rozeszło się w błyskawicznym tempie, wyzwali na mecz kibiców z Ameryki Południowej i pokazali kto jest naprawdę lepszy. Rewanż był tylko formalnością. Wynik 10:4 oddaje to co działo się na małym boisku. Tak jak 0:2 oddało przebieg meczu, który przyszło obejrzeć im wcześniej.
W drodze powrotnej nikt nie potrafił zrozumieć co się stało w piątkowy wieczór. Teorii było tyle co i głów. A na dokładkę, jeszcze w radiu komentator rozpływał się w zachwytach nad grą ofensywną Niemców i słabą postawą w obronie. - Jaka jest siła gospodarzy zweryfikuje dopiero w środę mocny rywal, czyli Polska - galopował. - Humor dnia - skwitował Anatol Obuch, szef chełmskiego związku. Dalsze dywagacje i dyskusje przerwał dopiero głośny śpiew grupy z tyłu autokaru: Już za cztery lata, już za cztery lata, Polska będzie mistrzem świata...