Rozmowa z Tomaszem Wójtowiczem, legendą światowej siatkówki, która świętowała jubileusz 65-lecia
- Lubi Pan takie huczne imprezy, jak „Lubelskie CUP. Tomasz Wójtowicz zaprasza”?
– To zależy, co się kryje pod słowem „huczne”. Jak będą kibice, hałas i doping, to takie będzie to świętowanie.
- Czy Pan ma czas, żeby sobie spokojnie usiąść i powspominać te piękne czasy polskiej siatkówki?
– Z czasem to jest krucho. Często jednak ten temat się przewija, jak spotykam kolegów czy znajomych z tamtych czasów, to oczywiście zawsze znajdziemy chwilę.
- Czym Pan się teraz zajmuje?
– Już od 13 lat komentuję mecze piłki siatkowej w Polsacie. Sporo czasu upłynęło, ale przez to jestem cały czas blisko tej, nie tylko polskiej, ale i światowej siatkówki. Nie robię nic tutaj w Lublinie. Wszystko to w Warszawie albo gdzieś jeździmy na mecze po Polsce.
- Cofnijmy się w takim razie trochę w przeszłość, do czasów Pana gry w Lublinie i Świdniku. Jak od tego czasu zmieniła się gra w siatkówkę?
– Na pewno dużo się zmieniło – i w przepisach i w regułach gry. Oprócz tego, najważniejsza zmiana, to każdy błąd to punkt. Mecze się skróciły, ale to był wymóg telewizji, żeby mogła sobie określić, mniej więcej, długość meczów. Nie mogła przecież w nieskończoność transmitować jednego meczu.
- Jaką rolę w Pana wczesnej karierze odegrała rodzina?
– Wychowałem się w domu, gdzie matka grała w siatkówkę. Ojciec też, a potem był jeszcze trenerem. Bliżej już do tego sportu nie mogło być. Nawet bez specjalnych nacisków wybrałem tradycję rodzinną, a za mną poszedł brat.
- Wraca Pan pamięcią do tych dwóch złotych medali – na Mistrzostwach Świata w Meksyku w 1974 roku i na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu w 1976 roku?
– Zawsze się wraca, bo przecież i w statystykach i przy okazji takich turniejów, jak Mistrzostwa Świata teraz, przypomina się, że była taka drużyna, która zdobyła te dwa medale. Mimochodem, ten temat zawsze się porusza.
- Patrząc na Pana karierę, szczególnie w czasach gry w Lublinie i w Świdniku, to nie do końca miał Pan wpływ na to, co się stało. Dostał Pan powołanie do wojska, Pana koledzy z Avii zginęli w wypadku samochodowym (Zdzisław Pyc i Henryk Siennicki, a poważnie ranny został Tadeusz Skaliński – dop. red)…
– Tak. Plany były takie, że robimy zespół w Świdniku i wszystko szło po myśli mojego ojca. Nawet zdobyliśmy w ostatnim sezonie brązowy medal Mistrzostw Polski (w 1976 roku – red). Ale była też tworzona drużyna w Legii i objął ją trener Wagner. Chciał mnie przenieść do Warszawy, ale nie po rozmowach, tylko wcielając mnie do wojska. No to my się uparliśmy, zostałem w Lublinie i przez rok służyłem w wojsku. Ale doszedł do tego ten nieszczęśliwy wypadek i wtedy rozpadła się drużyna. Przystałem na to, że jednak zmienię klub, bo w Warszawie były większe perspektywy.
- Jak duży wkład w Pana rozwój mieli trenerzy Jerzy Welcz i Hubert Wagner?
– Na pewno duży. Jerzy Welcz prowadził mnie razem z ojcem w Świdniku w pewnym okresie, a potem został drugim trenerem Wagnera. Cały czas byliśmy blisko, ja z Lublina i trener Welcz też z Lublina. A Wagner powołał mnie, jeszcze jako młodego chłopaka, do reprezentacji. To był taki duży krok w mojej karierze – z juniora wejście do seniorów i od razu granie w „szóstce”.
- Czego życzyć Tomaszowi Wójtowiczowi na 65. urodziny?
– Żeby było tak, jak jest. Wszystko jest w porządku, także, żeby nie było gorzej.