Jestem fanem tych rejonów, Podlasia i Lubelszczyzny. Radzyń poznałem dzięki przyjaciołom z tego miasta. Zainteresowała mnie historia, dalsza i bliższa. I dzieje odważnych ludzi, którzy walczyli na tym skrawku Polski – rozmowa z Piotrem Langenfeldem, pisarzem, dziennikarzem i ekspertem ds. bezpieczeństwa.
- Czy we współczesnych realiach da się wyżyć z powieściopisarstwa?
– Myślałem kiedyś o zawodzie dziennikarza, reportera wojennego. Moja pierwsza książka – „Afganistan” – nawiązuje do pobytu w Afganistanie. Zawsze ciągnęło mnie do pisania różnych minireportaży, artykułów jeszcze w liceum, na studiach itd. I tak sobie kiedyś umyśliłem, że fajnie byłoby pisać po prostu. W jakiejś romantycznej wizji stwierdziłem nawet, że można będzie się z tego utrzymać. Niestety: w polskich warunkach nie jest aż tak różowo, chociaż teraz zaczyna się coś zmieniać i poprawiać, im więcej książek, im więcej czytelników. Trzeba ten zawód wspierać jakimiś wyjazdami zarobkowymi. Z samego pisarstwa ani podróży reportersko-dziennikarskiej wyżyć się nie da i ciężko by było bez jakiegoś wspomagania.
- Afganistan. Co się z tym wiąże, jaki obraz, który pan zapamiętał i do dzisiaj w panu jest?
– Zaczęło się od tego, że jako prawie historyk, człowiek zainteresowany historią wojen, wojskowości, w tej historii unurzany przez rodzinę i opowiadania pradziadków stwierdziłem, że jeśli ktoś o tej wojnie pisze, bawi się w nią. bo jestem rekonstruktorem historycznym, to wypadałaby tą wojnę zobaczyć. I może to wyjazd właśnie był takim przełomem, że człowiek stwierdził, że zamiast tego „strzelania” to trzeba o tej wojnie pisać, że to wychodzi lepiej. Tak się złożyło, że u nas w stowarzyszeniu pojawił się Polak, który służył w armii amerykańskiej. Wyjaśnił, jak wygląda taki wyjazd reporterski. Jeszcze te parę lat temu było to o tyle proste, że w Polsce nikt nie wierzył, że to jest aż tak proste.
Tymczasem Amerykanie powiedzieli, że to połowa naszej pracy na świecie to jest pokazywanie, co my robimy i dzielenie się tym z mediami, więc wyjazd był na prawdę prosty.
Tak się stało, że pisałem jakiś artykuł do paru miesięczników historycznych i militarnych. Wysłałem do Kabulu pdf-y z tymi artykułami i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu po paru godzinach dostałem odpowiedź, że kiedy chcę przyjechać, to będą szykowali mi tzw. wcielenie reportera, czyli reporter jest wcielany do konkretnej jednostki, chodzi z nią, jeździ, je, może nie walczy, ale jeździ i wszędzie jest na froncie.
Udało się na te parę miesięcy wyjechać raz wiosną, potem latem. Z punktu widzenia naszej kultury to był spory szok. To jest starcie cywilizacji. Afganistan: kraj w wielu miejscach średniowieczny, to mało powiedziane. To były jakieś czasy Mojżesza, to były wsie, gdzie biali ludzie nie przychodzili, gdzie nie było nigdy białych ludzi, nie było w ogóle Amerykanów.
Najważniejsze wspomnienie w życiu, szczególnie że załatwiłem sobie to wszystko sam. Redakcję lubelskiego magazynu Armia poinformowałem, jak się w Bagram rozstawiłem, wysłałem do nich maila, czy mógłbym dla nich pisać. To wtedy stwierdzili, że jak już pan jest, to pewnie że tak. Jak wracałem pierwszy raz, to zdążyłem wrócić do Gdańska, do siebie, a już ktoś pisał w mailu czy smsował, że już jest na okładce Armii przez mnie zrobione zdjęcie i mój artykuł okładkowy.
- Proszę opowiedzieć o serii „Czerwona Ofensywa” i stowarzyszeniu „Wielka Czerwona Jedynka”.
– Stowarzyszenie to grupa rekonstrukcyjna, którą z kolegami, przyjaciółmi założyliśmy lat temu 13. Jest to chyba największa grupa, która zrzesza pasjonatów historii armii amerykańskiej. Od kilkunastu lat jeździliśmy na inscenizacje w całej Europie, mam już za sobą 120 eventów w Europie: Belgii, Normandii, Pilźnie, Czechach. W paru filmach braliśmy udział, taka forma spędzania czasu, promowania historii wśród fanów tej zabawy.
- A skąd „Czerwona Ofensywa”?
– To jest jakby odpowiedź na modę na fikcję literacką. Fikcję historyczną, political fiction, szczególnie modną wśród młodzieży, która chyba jeśli czyta – bo czyta niestety coraz mniej – ale jeśli już chce czytać coś o historii; ta młodzież przerażona tą tragiczną polska historią, chciałaby to wszystko odwrócić.
Mój przyjaciel, Krzysiu Zdziarski namówił mnie na pisanie: „co by było, gdyby II wojna światowa nie skończyłaby się tak, jak skończyła, tylko trwałaby dalej”. Nie byłem przekonany, bo nie lubiłem tak naprawdę takich bajek. Ale napisałem jedną, akurat zbiegło się to z pierwszą inwazją Rosjan na Ukrainę. Tytuł „Czerwona ofensywa”, więc bardzo podniosło mi to sprzedaż (śmiech). Mój wydawca i czytelnicy chcieli kolejnych części.
- Czyli w latach 60-tych wojna wciąż trwa?
– Wybucha nowa wojna, Polska jest zupełnie inna: wolna, niekomunistyczna. Musiałem stworzyć nowy świat, nowe granice, co było najciekawsze: nową Warszawę, bez Pałacu Kultury.
- Przy naszym pierwszy kontakcie napisał mi pan: „Jestem fanem tych rejonów, Podlasia i Lubelszczyzny. Radzyń poznałem dzięki przyjaciołom z tego miasta. Zainteresowała mnie historia, dalsza i bliższa. I dzieje odważnych ludzi, którzy walczyli na tym skrawku Polski”. Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z naszym miastem? Jacy bohaterowie z naszego regionu występują w pana książkach?
– Byłem pierwszy raz w Lublinie i po drodze odwiedziłem Radzyń Podlaski, Agnieszkę i Leszka Jaszczów (miłośników rekonstrukcji historycznych – przyp. aut.), od tego czasu nie wiem skąd mi się to wzięło, po prostu bardzo podoba mi się tutejsza architektura i tutejsza przyroda, widoki. To wszystko działa jakoś kojąco. Dla mnie to jest pozytyw, życie tu płynie wolniej, mniej hałaśliwie.
Tak się złożyło, że moja żona pochodzi z Lubelszczyzny i te tereny bardzo mi pasują w porównaniu z głośnym Trójmiastem Jak się jeździło do teściów, to było coś kojącego, spokój, cisza, natomiast tam tłumy ludzi z całej Europy. Hałas, tłumy i jeszcze raz hałas.
Tutaj jest azyl spokoju, ludzie dobrzy, mili. Ja się tu czuję bardzo dobrze, a potem zacząłem poznawać historię, chociażby sam wizerunek pałacu, historię „Jastrzębia”, który tu działał. Z terenów, gdzie urodziła się moja żona to „Orlik”, partyzant z Radzynia „James”, też niesamowita historia.
Dzięki Agnieszce i Leszkowi ta historia ataku na UB z dzwonnicy na Sylwestra '46 roku została umieszczona w książce. Inspirowałem się taką panią, która się nazywa Maria Płachta i była informatorem WiN-u w UB w Radzyniu Podlaskim na Warszawskiej i pracowała dla WiN-u do lat 50-tych. Została zdradzona przez jakiegoś innego żołnierza WiN-u, złapanego gdzieś w innych rejonach Polski, po iluś latach, który podczas tortur zdradził, że ona pracuje cały czas w UB i wtedy została aresztowana, więc te losy wplotłem.
Tak jak bohater, który działa w rejonie Radzynia, „Pielgrzym”, jest taką zbitką różnych historii: Jamesów, Jastrzębi i różnych takich ludzi, którzy tu działali i tak sobie stwierdziłem że dlaczego by nie umieścić tutaj powieści sensacyjnej. Taki mój hołd dla tego miasta i terenów, w których fajnie się czuję.
- Wspomniał pan o Macieju, ps. „Pielgrzym”, który w normalnych warunkach uganiałby się za dziewczynami, a nie ukrywał w leśnych ziemiankach. Obserwujemy dziś autentyczne zainteresowanie losami Żołnierzy Niezłomnych. Na nowo odzyskują należne sobie miejsce w historii. „Wyklęci” są obecni w również w pana twórczości
– To wszystko wiąże się też z rodzinnymi historiami. Mówiłem na jednym spotkaniu, że francuski dziennikarz powiedział: „widać, że wy Polacy jesteście tą historią przesiąknięci, ona z was bije i żyjecie tym na każdym kroku”. On, mimo swoich 50 paru lat, nie wiedział w ogóle, co się podczas wojny w Polsce działo, chociaż robił film dokumentalny.
Ja też zostałem ukształtowany przez dziadków, prababcię, która mi opowiadała różne rzeczy, bo przeżyła 4 wojny. Jeśli chodzi o Wyklętych, nie wiem, czy to można nazwać Żołnierzem Wyklętym, ale mój dziadek jako szczeniak był w Armii Krajowej, a po wojnie zakładał harcerstwo w Gdańsku. Pochodził z Podhala, przyjechał do zniszczonego Gdańska w ‘45 roku i w roku '52/'53 został aresztowany za próbę obalenia systemu itd. Robili sobie jakieś szkolenia takie militarne, rozwozili ulotki i wpadli.
W papierach IPN-u, jakie udało się wydostać mojemu tacie, okazało się, że jeździli z akcją ulotkową do Lublina z Gdańska, co w latach 50-tych było sporym wyczynem, przejechać cały kraj. Poszedł do więzienia, ale na ochotnika zgłosił się do kopalni w Bytomiu, tam jeden rok ciężkich robót w kopalni traktowano jak dwa lata wyroku, ale to mu zniszczyło zdrowie totalnie i zmarł w wieku 64 lat na serce.
Ale to są takie historie, które człowiek podskórnie wie i też się cieszę, że ci wyklęci wracają na swoje miejsce, chociaż nie chciałem robić z tego jakiejś takiej laurki wielkiej i tak na siłę. Chciałem, żeby to była historia bardziej sensacyjna, żeby przez tą sensację, ciekawą, interesującą, wciągającą historię przybliżać działania tych ruchów partyzanckich, które dla mnie są rewelacyjne.
Historia „Orlika”, który robi sobie 3 maja 1945 defiladę w Rykach, albo walka w lesie, to największe jego zwycięstwo. Przecież to są historie rewelacyjne, ale też poznałem tutaj na Lubelszczyźnie podejście takich zwyczajnych ludzi do Żołnierzy Wyklętych. W Żyrzynie jest przecież mogiła żołnierzy Armii Krajowej. Teść mi pokazał mogiłę tych milicjantów, którzy też tam wojowali, jak mówił: wszyscy wiedzą, że przecież to była banda jakiś złodziei, bandytów niepiśmiennych, którym władza dała mundury, broń i pozwoliła rabować i mordować. Te ich zapomniane groby – i bardzo dobrze. Ta mogiła AK-owców przez uczniów pielęgnowana, zawsze stoi znicz i kwiaty.
Tego niestety na Pomorzu nie ma. Pomorze jest miejscem, gdzie napłynęła zupełnie nowa ludność, ja jestem dopiero drugim pokoleniem, które się rodziło w Gdańsku. I tej styczności z historią właśnie nie ma tak jak tu. Tutaj to jakoś lepiej czuć.
- Nad czym pan obecnie pracuje?
– Mam przygotowane dwie powieści. Jedna to kolejne przygody Adama Thomala i jego przyjaciół z Wojsk Specjalnych i Wywiadu. To opowieść współczesna, w której nakreślam znów tajną wojnę. Wojnę, która toczy się na terenie Polski. Jej tłem są działania na Ukrainie i zemsta na oficerach, którzy ośmielili się przeciwstawić rosyjskim zapędom. Druga powieść została napisana wespół z historykiem, Varsawianistą, Michałem Gruszczyńskim. To powieść historyczna w gatunku sensacyjnym, nieco lżejszym. Kontynuujemy historię dwóch Warszawiaków z książki „Zygzakiem przez wojnę”, których historia zmusiła do emigracji. Będą złoczyńcy, skarb, gra wywiadów. Czekam na opinie wydawnictw. Niestety wojna za granicą, osłabia wolę wydawców do wchodzenia w niepokojące tematy.
Ale najważniejszy projekt, którym się zajmuję, to solidny temat filmowy. Dzieje się dużo. Nie powiem nic więcej, by nie zapeszyć. Wystarczy, że poprzedni projekt filmowy został zawieszony m.in. przez wybuch wojny.
- Skoro o wojnie i Ukrainie mowa: Jaki scenariusz pan przewiduje?
– Od początku uważałem i uważam, że Rosja przegrała konflikt. Moskwa, a dokładnie reżim, uwierzyła, że kraj jest potęgą. Nie widziano skali korupcji, braków w gospodarce i klęski w demografii. Rosja osiągnęła tylko jeden z celów strategicznych. Udało się im połączyć Krym z własnym terytorium. Okupacja Ukrainy, pokonanie armii Ukraińskiej, wymiana rządu... Nic z tego nie wyszło. Rosja nie zrozumiała, że Zachód, a dokładniej USA nie jest tylko gnuśną cywilizacją opartą o konsumpcję. Silny trzon analityczny i wojskowy USA zrozumiał, że upadek Ukrainy spowoduje katastrofę w Europie, ale i na świecie. Dziś już wiemy, że szybki koniec Ukrainy pociągnąłby ataki na państwa bałtyckie i najpewniej Polskę. Ale Ukraina stawiła mężny opór. To zdecydowało o wspomożeniu jej pomocą wojskową. Taki układ wzajemny. Rosjanie zaś od początku rzucili na wojnę zbyt małe siły. Wycisnęli z siebie co mieli najlepszego i okazało się że, to nie wystarczy. Ukraińcy byli gotowi i czekali.
W Rosji wiele rzeczy nie zadziałało jak należy. Jak to w nowoczesnej armii być powinno. Szafowanie ludzkim życiem, struktury dowódcze, braki w doświadczeniu kierowania wielkimi zgrupowaniami. Czyli jak za sowietów, a nawet i za cara. A do tego po stronie Ukraińskiej doszły nowoczesne systemy walki.
Rosjanie, którzy latami poprzez korupcję i propagandę budowali swoją pozycję rozważnych i zwyczajnych, stracili to wszystko. Stali się agresorem skompromitowanym wywołaniem największej od 1945 roku wojny. Mordami, niszczeniem miast i wsi. Wojna dobije ich gospodarkę. I w tym upatruję klęskę. Na froncie Rosjanie albo wycofają się z kilku rejonów, a na innych będą bronić się na zwłokach swoich sołdatów. Nawet jeżeli opuszczą terytorium Ukrainy, będą „kąsać” nalotami i ostrzałami szykując nową napaść. Złamać ich musi zapaść gospodarcza i państwowa, tak jak w 1917 roku.
Piotr Langenfeld
(rocznik '83) Pisarz, felietonista "Polski Zbrojnej", prezes rekonstrukcyjnego Stowarzyszenia "Wielka Czerwona Jedynka". Analityk, ekspert ds. bezpieczeństwa. Współpracował z pismami „Militaria XX wieku”, „Armia”, „Broń i amunicja”, a także z portalem Wirtualna Polska. Dwukrotnie przebywał w Afganistanie z US Army jako korespondent wojenny przydzielony do 25 Dywizji Piechoty i 10 Dywizji Górskiej w prowincjach Chost i Logar. Na swoim fb profilu Piotr Langenfeld - Książki i inne trudne wyrazy prawie codziennie opisuje obserwacje toczącej się wojny na Ukrainie.