60-latek, który podpalił się przed zamojskim starostwem, jest w stanie ciężkim. Jak się okazuje, już pół roku wcześniej zapowiedział urzędnikom, że to zrobi. Ci powiadomili o tym prokuraturę. Ta jednak odmówiła wszczęcia postępowania
Dramatyczne zdarzenia ze starostwa opisaliśmy we wtorek. Przypomnijmy, że w poniedziałek rano mężczyzna otrzymał list z Urzędu Marszałkowskiego, który informował go, że nie jest kompetentny do załatwienia jego sprawy dotyczącej przekształceń gruntów, które przejął w spadku po zmarłym bracie ciotecznym. Wskazano mu przy tym instytucję, do której powinien się zwrócić. Mężczyzna nie zrobił tego, tylko pojechał po wyjaśnienia do starostwa.
– Ten człowiek był bardzo zdenerwowany. Próbowałem powiedzieć mu, że ta sprawa nas także nie dotyczy, bo nie my jesteśmy stroną toczącego się postępowania. Nie chciał jednak rozmawiać. Krzyknął: „Z wami to nie dojdę do ładu” i wybiegł – wspomina urzędnik, z którym rozmawiał desperat.
Mężczyzna na schodach starostwa podpalił swoją kurtkę. Wbiegł do holu budynku, a następnie ponownie wybiegł na zewnątrz. Dopiero tam przechodnie ugasili ogień.
Mężczyzna trafił do szpitala w Łęcznej. – Stan pacjenta jest bardzo ciężki, nadal jest zagrożenie życia – mówi dr n. med. Jarosław Kopertowski, lekarz koordynujący oddziału anestezjologii i intensywnej terapii SPZOZ w Łęcznej.
Okazuje się, że mężczyzna już wcześniej mówił, że zrobi sobie krzywdę. 27 lipca 2015 roku na korytarzu zamojskiego oddziału Wojewódzkiego Biura Geodezji przykuł się metalowym łańcuchem do kaloryfera. Nie słuchał, gdy proszono go, by sam się uwolnił. Konieczna była interwencja policji. Oskarżono go wtedy o zakłócenia miru domowego i sprawa trafiła do sądu.
– Wyrok dotyczył ograniczenia wolności na sześć miesięcy. Zgodnie z nią Henryk S. miał wykonywać nieodpłatne prace na cele społeczne przez 30 godzin każdego miesiąca – informuje Jolanta Baran, prezes Sądu Rejonowego w Lublinie. – Prace te zakończył w kwietniu 2016 roku.
We wrześniu tamtego roku ponownie poszedł do zamojskiego oddziału WBG. – Pracownik, który z nim wtedy rozmawiał, przestraszył się jego stanem i sporządził na ten temat notatkę służbową. Napisał w niej, że po kilkuminutowej rozmowie interesant wyszedł grożąc, że coś sobie zrobi. Mówił o podpaleniu – przyznaje Beata Górka, rzecznik Urzędu Marszałkowskiego w Lublinie. – Dlatego też lubelski WBG skierował do Prokuratury Rejonowej w Zamościu zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Stwierdzono, że mężczyzna próbował wywierać wpływ na urzędników, strasząc ich możliwością spowodowania wydarzenia mogącego zagrozić zdrowiu i życiu. Być może, gdyby prokuratura zwróciła wtedy uwagę na problemy tego człowieka, niedoszłoby do tragedii.
Prokuratura odmówiła jednak wszczęcia postępowania w tej sprawie. – Uznano wtedy, że intencją tego mężczyzny nie było wywarcie wpływu na wykonywane czynności urzędników, a jedynie wyrażenie swojego niezadowolenia ze sposobu załatwienia sprawy – tłumaczy Bartosz Wójcik, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Zamościu. – Śledczy nie mogli go przy tym skierować wówczas na badania psychiatryczne, bo nie miał statusu osoby podejrzanej. Samą groźbę samospalenia uznano natomiast za mało realną. (kp)