Motyw samobójstwa 32-latki w Tomaszowskim szpitalu z powodu bólu i zaniedbań lekarzy coraz bardziej prawdopodobny. - W sprawie jest za dużo znaków zapytania" - mówi "Dziennikowi" prokurator z Tomaszowa Lubelskiego Jerzy Piechnik.
Marta G. zaczęła chorować w ubiegłym roku. Początkowo bóle pleców lekarze uznali za skutek skoliozy. Po dokładnych badaniach okazało się, że pacjentka ma raka nerki. Nie pomogła jej operacja, bo pojawiły się przerzuty przy kręgosłupie. Kobietę leczono w Tomaszowie, Lublinie i Warszawie. Po miesiącach spędzonych na oddziałach onkologicznych chora wróciła do domu, ale wciąż cierpiała na silne bóle.
Kobietę zaczęto znieczulać morfiną podawaną w okolice lędźwi. Ale i to nie dawało wystarczających efektów. To dlatego na początku listopada Marta G. znów trafiła do szpitala, tym razem w swojej rodzinnej miejscowości. Tam odebrała sobie życie. Powiesiła się na bandażu w szpitalnej łazience.
Lekarze twierdzą, że niczego nie zaniedbali.
"Leczyliśmy ją, jak najlepiej się dało. Dostawała znieczulenie w postaci plastrów, tabletek i pozajelitowo morfinę. Najpierw co sześć godzin, potem co cztery" - powiedział "Dziennikowi" Dionizy Hałasa, zastępca dyrektora do spraw lecznictwa w szpitalu w Tomaszowie Lubelskim. "Nie mogę uwierzyć, że to z bólu zdecydowała się odebrać sobie życie" - dodał.
Partner kobiety uważa co innego i opowiada, że przez prawie tydzień Marta G. dostawała za słabe leki, które jej nienależycie pomagały.