Beksińskiego na lubelskim zamku można oglądać od piątku, 26 lutego. Za trzy tygodnie Muzeum Lubelskie pokaże też fotografie artysty. Obie wystawy „Bezpośrednie mówienie snu” można oglądać do 8 maja.
"Te obrazy działają jak lustro. Przeglądamy się w tym i widzimy to, co nas boli. Może nawet to, czego sami nie chcielibyśmy zobaczyć. Nasze lęki, nasze ze złe sny. Świat zepchnięty do podświadomości nagle zostaje nazwany." O Zdzisławie Beksińskim opowiada Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, wieloletni przyjaciel artysty.
62 obrazy, 88 rysunków, 56 fotografii. Z foliowych „pieluch” prace pracownicy Muzeum Historycznego w Sanoku rozbierają osobiście.
- Nie widziałem wcześniej tych przestrzeni i za dużo przywiozłem - przyznaje Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku i wieloletni przyjaciel artysty. - Ale lepiej mieć z czego wybierać niż zostać z pustą ścianą.
Banach Beksińskiego zawsze przywozi sam. - On nigdy nie miał zaufania do ludzi, którzy robią wystawy. Był na tym tle maniakalnie perfekcyjny. W końcu nam zaufał. To umowa, która obowiązuje mnie też po jego śmierci. Nigdy nie puszczamy jego obrazów samopas.
Mnie świat w ogóle nie interesuje (...). Jestem typem emocjonalnym, interesują mnie wzruszenia*
Delikatny, ciepły, skromny, nieśmiały. Ale też dowcipny, przewrotny, czasami złośliwy. Tak Zdzisława Beksińskiego wspomina dyrektor sanockiego muzeum. - I bardzo inteligentny.
Rozmawiając z nim czuliśmy się jakbyśmy byli na innym, niższym poziomie - wspomina Banach. - To był umysł o bardzo szerokich możliwościach. Gdyby nie był artystą, mógłby być wybitnym fizykiem czy matematykiem. Studiował architekturę, z technicznymi rzeczami nigdy nie miał problemu. Wszystko sobie robił sam, sam sobie wszystko naprawiał.
- Ludziom, którzy patrzą na jego obrazy, wydaje się, że to był jakiś dziwak. Nie był. Gdyby tu stał, to zobaczylibyśmy uroczego człowieka, o ujmującej powierzchowności, który nikogo nie chce urazić, obrazić - przekonuje Banach. I wspomina. - Jeżeli ktoś uważał, że obraz który wisi na ekspozycji uraża jego uczucia, to Beksiński dzwonił: Panie Wiesławie, proszę zdjąć ten obraz. Po co ktoś ma mieć z tym problemy?
Od lat nie byłem na żadnej wystawie nie wyłączając swoich
Beksiński nigdy nie jeździł na wernisaże.
Wiesław Banach: - Jak żył to często bywałem w bardzo kłopotliwej sytuacji. Zaczyna się wernisaż, wychodzę z dyrektorem jednej czy drugiej instytucji „O to ten Beksiński” - szepczą ludzie. I muszę przepraszać, że to nie „ten Beksiński”, że to tylko Banach.
Nie jeździł, bo kontakt z ludźmi za bardzo go stresował. Te rzadkie spotkania z publicznością odchorowywał. - On ludzi bardzo lubił, ale oni zadawali głupie pytania. Pytania, na które przecież nie znał odpowiedzi. Przygnębiało go to. Nie było w tym żadnej pogardy dla widza tylko lęk - tłumaczy Banach.
Gdy już mieszkał w Warszawie, do Sanoka dał się wyciągnąć dwa razy. - Tłumy takie, że się nigdzie nie mieszczą. Sala czarna od ludzi. On z nimi rozmawia, ma świetny, dowcipny kontakt z Sanoczanami. Wielu go zna, pamięta, różne pytania mu zadają, ale nie takie, których nie cierpiał, o szczegóły na obrazach. Potem odwożę go do hotelu, a on z taką miną zatroskaną pyta: Panie Wiesławie i jak było? On się mnie pyta! Tu wychodzi cała jego skromność, nieśmiałość. Nie przyjechała gwiazda, która sprzedaje drogo obrazy, za którą ganiają telewizje. On po prostu chciał wiedzieć czy przypadkiem jakoś nie zawiódł mnie i nie tych ludzi, którzy przyszli na wystawę.
Dla mnie to, czym się zajmuję, jest po prostu tylko formą egzystencji
O tym co maluje rozmawiać nie chciał. Chętniej mówił o tym dlaczego to robi. „Maluję tylko po to, żeby sobie zrobić przyjemność”. „Maluję z potrzeby i przyzwyczajenia”. „Piekielnie się nudzę jeśli nie mogę malować, bo mam na przykład skaleczona rękę. Chodzę wtedy z kąta w kąt i nie wiem, co ze sobą zrobić”. „W moim przypadku malowanie obrazów nie wynika ze społecznego posłannictwa lecz z potrzeby ducha. Jest to rodzaj psychicznego skrzywienia, z którym się urodziłem”.
- Nie cierpiał mieć dodatkowej roboty. A na wystawę trzeba obrazy wybrać, trzeba je spakować, oznakować i tak dalej. Jeżeli zwracali się do niego, to zawsze odmawiał. Mówił: dzwońcie do Banacha do Sanoka. Jak on się zgodzi, to wystawa może być. Jednak każda wystawa była dla niego ważna. Kiedy wracałem i mówiłem: we Wrocławiu było 10 tysięcy, a w małym Kaliszu 7 tysięcy, to nie mógł uwierzyć. Myślał, że go naciągam, że bujam. Dziwił się, że kogoś to interesuje. Bo przecież on to malował dla siebie.
W stosunku do dziennikarzy bywał złośliwy. - Interesuje mnie ten odbiorca, który dobrze płaci - mawiał.
- On był bardzo przewrotny, lubił odwracać kota ogonem. Puszczałby oko i patrzył czy dziennikarka to kupiła, że jest tak pazerny na pieniądze - tłumaczy Banach. - Ale był też racjonalny. Wiedział, że żeby żyć bezszumowo, to potrzebne są pieniądze. Więc jeśli można sprzedać obrazy i z tego żyć, to świetnie.
Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej zapomnieć
- Lubił rozmawiać, rozmawiał na potęgę, ale nie na temat obrazów - przyznaje Banach. - Wielokrotnie mawiał, że dla niego idealny odbiorca to taki jak odbiorca np. muzyki Gustava Mahlera. Tej muzyki się nie opowiada. Ją się słucha, wchłania.
Banach ma znacznie więcej cierpliwości. Nie po raz pierwszy tłumaczy Mistrza: - Sam nie wiem co namalowałem. Wyraziłem coś co we mnie bardzo głęboko tkwiło. Musiałem to uzewnętrznić, ten mój wewnętrzny ból, ale nie chcę się zastanawiać, analizować i nadawać temu znaczeń. To był błysk mojej wyobraźni i teraz chcę temu nadać dramatyczny charakter. By kompozycja, kolorystyka i przestrzeń zadziałały, poruszyły. Ale nie mówmy o tym co jest na obrazie. Tu nie ma żadnych podtekstów, to nic nie oznacza.
Gdy kruk w tym miejscu przestał pasować, robił z niego kozę, albo coś innego. - Nie miał żadnych skrupułów wymienić przedmiot jeden na drugi. One nie są nośnikami symboli tak jak w malarstwie symbolistycznym. One są rekwizytami, które mają wywołać pewną atmosferę.
Nieustannie chodził za nim krzyż. - Tu nie ma żadnych podtekstów, to nic nie oznacza. Krzyż ma swoją siłę wyrazu, ja go potrzebuję, ale nie jest to ani kpina z religii, ani deklaracja, że jestem wierzący. Właściwie kim jestem?
Nie cierpię lasu, przyrody, odosobnienia
Z mieszkania praktycznie nie wychodził. Obwarował je domofonem, kamerą przed wejściem i opancerzonymi drzwiami. Zasłaniał zasłony, pracował przy sztucznym świetle.
- Wychodzić nie lubił, ale lubił jak się do niego przychodzili ludzie - przekonuje Banach. - Po śmierci żony i syna nigdy nie był do końca samotny, choć też nigdy już nie miał tak bliskiej osoby. Ciekawie to widać w jego dziennikach. Raz jest zapis: „Przyszedł i zabrał mi cztery godziny najlepszego światła, jaki ja byłem wściekły”. A potem kolejny: „Od trzech dni nikt do mnie nie przyszedł, jaki ja jestem samotny, jak pies, nawet nie zadzwonią”.
Być może, kiedyś porzucę ten mój świat (…) i wtedy zacznę obserwować, jak przemieniają się chmury na niebie
- To jest fascynujące malarstwo - co do tego Banach nigdy nie miał wątpliwości. - To nie są jakieś kolorowe obrazki, które mają nas straszyć. Jeżeli mówimy przy Beksińskim o lęku to raczej o lęku egzystencjalnym. Został zamordowany, ale absolutnie tego nie przewidywał. Nie bał się śmierci fizycznej. Jego największym dramatem był brak wiary. Jeżeli nie istniej Bóg, nie istnieje życie wieczne, to wtedy pozostaje nicość. Prowadziliśmy na ten temat dyskusje, często wielogodzinne. Lubił przypominać fragment Psalmu 23 „Choćbym szedł ciemną doliną …” I dalej już nie idzie. Ten optymistyczny obraz Boga, który go przeprowadza przez tą ciemną dolinę, nie istnieje. On zatrzymuje się w tej ciemnej dolinie i zaczyna ją drążyć. To jest ta ciemna dolina: lęk przed śmiercią, przed nicością, samotnością metafizyczną.
W jego dziennikach znalazłem taki zapis: „Był dzisiaj u mnie Banach. Rozmawialiśmy o rzeczach metafizycznych. On ze swojej jasnookreślonej pozycji katolika, a ja właściwie z jakiej?”. Nie było dla niego miejsca. Jego dramat polegał na wątpliwościach, na ciągłym chodzeniu i szukaniu odpowiedzi. Nie mógł jej znaleźć, a może nawet nie chciał? Z takim stosunkiem do świata było mu chyba dobrze...
Ogólnie uchodziłem za zakałę miasta
Sanok - to właśnie tu trafił dorobek artystyczny po śmierci malarza. Zgodnie z testamentem oprócz obrazów, grafik i fotografii muzeum dostało także mieszkania, lokaty bankowe, listy i filmy wideo dokumentujące życie rodziny.
Od 2012 r. w odbudowanym skrzydle zamku na kilku kondygnacjach mieści się Galeria Beksińskiego. Znalazło się tutaj około 300 prac artysty i precyzyjnie zrekonstruowana pracownia Beksińskiego z jego mieszkania na warszawskim Służewiu. W magazynie muzeum jest jeszcze około 6 tysięcy prac Beksińskiego, więc jest z czego wybierać, gdy dyr. Banach decyduje się pokazać Beksińskiego gdzie indziej.
- To nie jest drugi sort prac - zapewnia. - Jeździmy z Beksińskim za granicę, chcemy go pokazywać jak najlepiej. Stała ekspozycja jest nieruszalna. Jest świętością. Do Sanoka za długo się jedzie, by potem ludzie byli rozczarowani - tłumaczy.
Próśb z Polski i zagranicy jest sporo. Dyrektor spełnia tylko te nieliczne. - Staram się robić nie więcej niż trzy wystawy poza Sanokiem rocznie.
Z całego świata płyną też zapytania o prawa autorskie do prac. Są idealne na okładki płyt. - Nie zawsze dajemy. Często chcą go wykorzystać subkultury satanistyczne, a on był tego wrogiem.
Absolutnie nie chciałby by jego sztuka została sprowadzona do takich niskich odczuć. Beksiński był bardzo dobrym człowiekiem i bardzo sobie cenił dobro. Jest to sztuka nieustannego borykania się z przemijaniem, rozpadem świata. Sztuka niesłychanego dramatu, ale nie sztuka, która wyznacza jakieś standardy zła - przekonuje Banach. - To morderstwo to była odwrotność jego natury. On był owcą, a nie wilkiem, jak zawsze mówił. Muchy za okno wyrzucał, by ich nie zabijać.
Już teraz jest tak, jakby mnie w ogóle nie było
Znali się od lat, ale nigdy nie przeszli na „ty”. - Źle bym się z tym czuł - przyznaje Banach. Poznali się w Sanoku, gdzie Banach „wżenił się” po studiach (historia sztuki na KUL). - Pierwszy kontakt z Beksińskim miałem na wystawie w Poznaniu. Wisiał tak jeden obraz podpisany „Zdzisław Beksiński Sanok”. Po powrocie do Lublina pytam się Aśki: Znasz takiego artystę? Ależ oczywiście - mówi mi - jesteśmy zaprzyjaźnieni rodzinnie. Jak przyjedziesz do Sanoka to go odwiedzimy. I tak zaczęła się moja historia życiowa z Beksińskim. Poprzez studia i przez dziewczynę.
Beksińscy wyjechali z Sanoka latem 1977 r. Po przeprowadzce do stolicy. Zdzisław praktycznie z Warszawy nie wyjeżdżał. - Zawsze mam ten obraz przed oczami,jak do niego przyjeżdżam. On wie, bo zawsze umawialiśmy się telefonicznie. Patrzy przez okno, czy już z metra wychodzi Banach. Wchodzę na trzecie piętro, on już stoi w drzwiach. Z takich miłym uśmiechem, jakby to on mnie sprawiał kłopot, jakby mnie przepraszał, że zabiera mi czas. To było coś bardzo ujmującego.
* śródtytuły to wypowiedzi malarza z różnych wywiadów
Książka
Lada dzień na księgarskich półkach pojawi się „Beksiński. Dzień po dniu kończącego się życia”. To m.in. fragmenty dzienników Beksińskiego z lat 1993-2005. - Z 4 tys. stron notatek wybrałem niespełna 200. Całość byłaby nie do zniesienia. Beksiński notował wszystko, co się dzieje, co robił - mówi dyrektor sanockiego muzeum.
Pisał codziennie, kilka razy dziennie. Po śmierci Zosi i Tomka Banach dogadał się z Beksińskim. - Była taka przykra rozmowa, że trzeba myśleć o śmierci i ma mi to wszystko przekazać. Od tego momentu wiem, że on te dzienniki pisze dla mnie, że to ja do tego zajrzę po jego śmierci - opowiada Wiesław Banach.
Wpisów na temat problemów z Tomkiem w książce nie będzie. - Pisanie było jakąś możliwością odreagowania. Usiąść, opisać, wyrzucić z siebie - to była jakaś ulga. Ale wiem, że on nie chciałby, by zostało to upublicznione. Dlatego tych fragmentów nie ma i nie będzie. Ale ja mam już swoje lata. Po mnie do muzeum przyjdzie ktoś inny i zrobi, co będzie chciał. Ale może nie będzie to już takie przykre dla różnych ludzi - tłumaczy dyrektor muzeum.
Sanok, Służew, Sanok
Rodzina Beksińskich od pięciu pokoleń związana była z Sanokiem. Do stolicy przeprowadzili się latem 1977 r., gdy miasto zdecydowało o rozbiórce ich domu. Zamieszkali w M-5 w bloku przy ul. Sonaty na warszawskim Służewiu razem z matkami Zdzisława i Zofii. Wszyscy w tym mieszkaniu zmarli: najpierw obie matki, potem Zofia (w 1998 r.). Rok później w mieszkaniu obok Tomek popełnił samobójstwo. W nocy z 21 na 22 lutego 2005 roku, na kilka dni przed swymi 76. urodzinami Zdzisław Beksiński został zamordowany. 19-letni mieszkaniec Wołomina Robert K. zadał malarzowi 17 ciosów nożem. Został skazany na 25 lat więzienia, a jego 16-letni kuzyn, który pomagał zatrzeć mu ślady zbrodni, na 5 lat.
Film
Zdzisława Beksińskiego gra Andrzej Seweryn, jego syna Tomka Dawid Ogrodnik. Film, według scenariusza Roberta Bolesto, reżyseruje Jan P. Matuszyński. - Obecnie film jest na etapie montażu. Ale jest jeszcze sporo pracy przy efektach specjalnych i postprodukcji dźwięku - mówi Leszek Bodzak, pochodzący z Lublina producent filmu.
Na ekrany kin „Ostatnia rodzina” wejdzie 7 października. Tego samego dnia co „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego.
- Tak zdecydowali dystrybutorzy, ale to nie ma większego znaczenia - przekonuje Bodzak. - Filmów w kinach jest mnóstwo, a tygodni w roku tylko 52. Myślę, że widownia tych obu filmów tylko częściowo się zazębia. Myślę, że oba filmy będą mieć swoją.
Państwowy Instytut Sztuki Filmowej (dofinansowuje produkcję kwotą 3 mln zł) wymaga, by film opowiadających o prawdziwych wydarzeniach miał swojego konsultanta historycznego. Naturalną koleją rzeczy konsultantem przy tej produkcji został Wiesław Banach.
- Pokreśliłem pierwszą i drugą wersję scenariusza - wspomina dyrektor muzeum w Sanoku. - Powiedziałem, że nigdy nie dam praw autorskich, jeżeli nie znikną rzeczy, które są absolutną nieprawdą. Podpisaliśmy nawet umowę, że film będzie realizowany na podstawie trzeciego scenariusza.
– Konsultowaliśmy scenariusz z dyrektorem Banachem i wprowadzaliśmy pewne zmiany. Stało się to bez szkody dla filmu, a wręcz przeciwnie. Kopii o nic nie kruszyliśmy – mówi Bodzak. – Zresztą to dzięki panu Banachowi uzyskaliśmy dostęp do archiwów rodziny Beksińskich. Bez tego film by nie powstał.
- Ja chyba będę najgorszym recenzentem tego filmu - śmieje się Banach. - Jakkolwiek zostanie to zrobione, zawsze będzie się rozmijać z obrazem, który mam ja. Ale zdaję sobie sprawę, że nie mam dystansu. Dlatego chciałbym, by po premierze nikt nie pytał mnie co o tym myślę.