W ostatnich tygodniach media przypominają wydarzenia sprzed 25 lat-dni wprowadzenia stanu wojennego (martial law).
W 1981 roku byłam na ostatnim roku studiów, strajkowałam wcześniej w sprawie utworzenia Niezależnego Związku Studentów oraz potem w obronie racji Wyższej Szkoły Pożarnictwa w Warszawie. Słuchałam relacji z Kongresu Kultury Polskiej. Zastanawialiśmy się czy dojdzie do tzw. konfrontacji rządu i solidarności, ale najważniejsze dla nas były problemy życiowe: gdzie podjąć pracę, kiedy wyjść za mąż i w jaki sposób porwać samolot. Destination? - lotnisko Tempelhof w Berlinie Zachodnim.
Nie będę tworzyła sobie kombatanckiej przeszłości, bo chociaż do Solidarności należało kilka milionów ludzi, to prawdziwych zaangażowanych działaczy był niewielki procent. Starałam się robić coś anty-, bo tak wypadało. Byłam członkiem teatru studenckiego, wystawialiśmy aluzyjne happeningi podczas strajków. Pamiętam nasze zaangażowanie, ale jednocześnie rozczarowanie, że ludzie nie rozumieli naszego przesłania.
Na kole literackim pisaliśmy o Miłoszu, a uczniowie szkół średnich, do których nas zapraszano absolutnie się tym nie interesowali. Słuszność tych rewolucyjnych dążeń tamtych czasów doceniłam dopiero w połowie lat 90. kiedy poczułam się beneficjantem przemian ustrojowych. A jak się czują inni?
Znamy wszyscy bardzo ambiwalentne uczucia wobec naszej współczesnej historii. Doznajemy skrajnych emocji, dowiadując się o dalszych losach życia szeregowych, ale spontanicznych działaczy Solidarności i ich oprawców np. z tzw „ścieżki zdrowia”. Pamiętam, jak nie mogłam opanować wzburzenia i żalu, czytając o losach robotników z Radomia. Z tym większą złością, że jako grzeczna i dobra uczennica byłam doskonałym przykładem socjalistycznej indoktrynacji.
Dopiero na studiach powoli uświadamiałam sobie zakłamanie i patologię tamtego systemu. Z jakim niesmakiem pamiętam jak Mieczysław Rakowski, którego „Politykę” w latach 70 czytałam z taką pasją, powiedział kiedyś „krowy byście pasali, gdyby nie Polska Ludowa”. Zapomniał o planie Marshala, którego pozbawili nas komuniści. Można stwierdzić, że historia to wszystko oceni i że rewolucja wymaga ofiar. Ale życie mamy jedno.
12 grudnia 1981 roku byłam na nocnym przyjęciu u mojego kolegi Roberta W. Wrócił wtedy niedawno z trzymiesięcznej praktyki w Holandii, jakby z innej planety, urządził prawdziwą ucztę w indonezyjskim stylu. Razem byliśmy kiedyś w Indiach i uwielbialiśmy etniczną kuchnię. Planowaliśmy wyprawę do Chin i Mongolii transsyberyjska koleją, do tej pory pamiętam, że mongolskie pieniądze to tugriki. Mam kilka zdjęć z tej imprezy z podpisem „Marlboro świeże od barmana przypala sobie ciut nagrzana...Kalkuta nocą...” Bawiliśmy się beztrosko, szczęśliwi, że kolega przywiózł nam z Holandii tyle wspaniałych smakołyków, różnych alkoholi, papierosów, byliśmy pełni entuzjazmu, co do przyszłości.
Wróciliśmy taksówką po północy, piękna zima wokół, nie widzieliśmy żadnych podejrzanych ruchów. Ktoś w akademiku obudził nas ok. 11 rano w niedzielę informując nas o „jakimś” stanie wojennym. Patrzymy przez okno, nadal piękna zima, dzieci na slizgawce, cisza, spokój. Studenci wrócili z nocnych strajków proszeni o to przez rektora. Po południu tenże rektor, a był to wówczas najmłodszy, 39-letni, bardzo przystojny rektor w Polsce prof dr hab Józef Lipiec razem z dziekanem przychodzili do akademików i prosili o zawieszenie wszystkich strajków i rozjechanie się do domów. Zaczęły się półtoramiesięczne wakacje... A potem już wieloletnie upokorzenia socjalno-ekonomiczne, które na zawsze chciałabym zapomnieć.
25 lat później, czyli w zeszłym tygodniu byłam w Paryżu. I może to jest konformizm, egoizm, wygodnictwo, chęć miłego, przyjemnego życia, ale bardzo żałuje że nie opuściłam Polski w latach 80-tych. Teraz, kiedy słucham tych wszystkich wspomnień opozycjonistów, którzy wyjechali po stanie wojennym (np. mojego ulubionego Macieja Wierzyńskiego) myślę sobie, że oni do końca nie rozumieją, otoczeni opieką zachodnich mocarstw żyli sobie względnie dostatnio.
Jakie upokorzenia ekonomiczne musieliśmy przeżyć w latach 80-tych. Zawsze byłam ambitna, pracowałam ciężko i z poświeceniem dla tej czy poprzedniej Rzeczypospolitej, ale żeby pensja nauczycielki z wyższym wykształceniem wystarczała mi w latach 80-tych na jedną elegancką sukienkę? Nie wyjechałam wtedy, bo nie miałam pieniędzy, żeby uciec z wycieczką zagraniczną, która była jedną z metod „przeprowadzenia się” za granicę.
Nienawidzę tych wspomnień, choć wtedy były to najlepsze lata mojej młodości, a jednak „stracona dekada”. Mój amerykański przyjaciel, który teraz rekompensuje mi tamte ponure czasy, zabierając mnie do Paryża czy Londynu, chociażby nie wiem ile informacji wyczytałby o Polsce w internecie, nigdy nie zrozumie naszego zniewolonego umysłu i prowincjonalnej, zdemoralizowanej mentalności. Nie wierzy i traktuje jako surrealistyczny żart, że za butami stałam całą noc, nie wspominając o innych absurdach znanych z „Misia” i serialu „Alternatywy”. Już Andrzej Bursa zapytał „Boże, czemu stworzyłeś mnie Polakiem? Przyklaskiwał mu Marek Hłasko, któremu robotnicza pensja nie starczała na garnitur.
Ale na szczęście ten „zakłamany, obrzydliwy system dla miernot” się skończył chociaż „genetyczny, niewolniczy homo sovieticus” tkwi nadal w wielu Polakach, to kontakt z Europą i światem zmienia pozytywnie nasz światopogląd.