Starsze przeglądarki internetowe takie jak Internet Explorer 6, 7 i 8 posiadają udokumentowane luki bezpieczeństwa, ograniczoną funkcjonalność oraz nie są zgodne z najnowszymi standardami.
Prosimy o zainstalowanie nowszej przeglądarki, która pozwoli Ci skorzystać z pełni możliwości oferowanych przez nasz portal, jak również znacznie ułatwi Ci przeglądanie internetu w przyszłości :)
Finałowy koncert \"Idola” rozpocznie się dziś o godzinie 20.05 w telewizji Polsat. Krzysztof Zalewski z Lublina ma największe szanse na zwycięstwo i podpisanie kontraktu nagraniowego z wydawnictwem BMG.
Zapis wczorajszego czata z Krzyśkiem Zalewskim, lubelskim rockmanem, finalistą \"Idola”
Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Jestem zaskoczony i oszołomiony - powiedział Dziennikowi po ogłoszeniu wyników głosowania Krzysztof Zalewski. Widzowie \"Idola” uznali, że rockman z Lublina powinien zaśpiewać w wielkim finale.
Dziś widzowie polsatowskiego „Idola” zdecydują, czy lubelski rockman Krzysiek Zalewski przejdzie do wielkiego finału tego konkursu. – Boję się tego koncertu jak żadnego dotąd – przyznaje nasz kandydat na Idola.
• Na początek naszej rozmowy proponuję małą zagadkę. – Proszę bardzo. • Proszę zgadnąć, jakiego albumu ostatnio najczęściej słucham? – To może być mój nowy longplay... Ale pewnie dlatego, że musiał się pan przygotować do tej rozmowy. • Zgadł pan, chociaż odpowiedź nie jest wyczerpująca. Słucham „... bo marzę i śnię” od ponad dwóch tygodni, bo sprawia mi to wielką przyjemność. – Dziękuję bardzo. • Piosenki na ten album napisali dla pana Robert Gawliński, Maciej Maleńczuk, Muniek Staszczyk, członkowie Ścianki i Myslovitz oraz Andrzej Smolik. A więc ludzie z innej niż pana generacji i półki stylistycznej. Jak doszło do tak niekonwencjonalnego przedsięwzięcia? – Moja przygoda muzyczna z młodzieżą zaczęła się od nagrania z Norbim duetu „Piękny dzień”, który ukazał się na jego longu. Potem, kiedy już podpisałem kontrakt z wydawnictwem BMG, dostałem propozycję nagrania z Andrzejem Smolikiem nowej, klubowej wersji kawałka „Papa Was a Rolling Stone” z lat 60. To się wszystkim bardzo spodobało, wielu młodych muzyków odkryło Krawczyka. • I zaczęli przysyłać panu swoje teksty do zaśpiewania? – No, aż tak to nie... Najpierw ustaliliśmy ze Smolikiem, który podjął się produkcji muzycznej mojego albumu, że robimy Krawczyka na XXI wiek: innego niż dotychczasowy, nowoczesnego muzycznie, ale zarazem śpiewającego to, co gra w duszy pięćdziesięcioletniego faceta. Smolik zwrócił się do mnie z pytaniem, kogo widziałbym wśród autorów. Powie-działem, żeby sam znalazł autorów, którzy mogliby napisać piosenki nie pod Krawczyka, a dla Krawczyka. • A on zgromadził elitę współczesnego rocka, która zaskakująco dobrze spisała się w pisaniu dla dużo starszego faceta. To jesienne zamyślenie chyba bardzo się panu spodobało, wyzwalając niebywałą inwencję interpretacyjną. – Tak, dużo śpiewam półgłosem, a nawet ćwierćgłosem, szeptem. To czasami lepiej działa niż duży wokal. Pierwszy, główny głos opakowaliśmy takim sklonowanym Krawczykiem, śpiewającym falsetami, barytonami, interwałami. Trochę pomogły mi Alicja i Ania z Idola. • Obok tych nowych, napisanych specjalnie dla pana utworów, pojawiają się dwa cudzesy. O „Papa” już mówiliśmy, ale jest tu jeszcze „Always on My Mind” z repertuaru Elvisa Presleya. Skąd pomysł na zamieszczenie tej piosenki? – „Always on My Mind” zaistniało ze względu na 25 rocznicę śmierci człowieka, który wywarł ogromny wpływ na moje życie, na moje śpiewanie. Miałem nawet okazję go poznać. • Bywa pan niekiedy określany polskim Presleyem. – No tak, to typowo polska tendencja porównywania jednych do drugich. Ja byłem też okrzyknięty polskim Tomem Jonesem. Koleżanka z O.N.A. polską Janis Joplin, Edyta Górniak polską Whitney Houston... • Czy śledzi pan wyniki rynkowe longplaya? – Tak, bo przecież nie nagrałem go tylko dla własnej przyjemności. Chciałbym, żeby był w wielu polskich domach i tworzył dobry klimat. Jeśli ludzie go kupują, to znaczy, że im się podoba. A kupują średnio tysiąc egzemplarzy dziennie. To dużo. Album jest od kilku tygodni w czołówce oficjalnej listy polskich bestsellerów. • Spodziewał się pan takiego sukcesu? – Przyznam szczerze, że kiedy posłuchałem, tego, co nagraliśmy, nie miałem wątpliwości, że to zostanie zauważone. Ale że tak masowo – jednak się nie spodziewałem. • Jak pan sądzi – czy wśród nabywców albumu, jest więcej starszych fanów, czy nowych? – Mam sygnały, że podoba się i jednym, i drugim. Niezwykle satysfakcjonujące dla mnie jest to, że kupują go młodzi. Zważywszy na to, że to pokolenie jest bardziej wymagające i osłuchane, to jego akceptacja moich poczynań ma dużą wagę. Mam także sygnały od starszych słuchaczy, że mimo tego mojego zwrotu stylistycznego, podoba im się to, i cieszą się, że nie dałem się zepchnąć na boczny tor, i że ciągle chce mi się walczyć. • Jaki będzie pana następny krok? – Myślę, że to jest zatoka, w której można zakotwiczyć. To nie znaczy, że następny album będzie taki sam. Ale ten styl chciałbym utrzymać.
Niedziela, godzina 17. Przed wieżowcem, na którego parterze mieści się lubelski klub Graffiti, stoi kilkanaście grupek młodych ludzi. Wszyscy – i dziewczęta, i chłopcy – mają długie włosy, są ubrani na ciemno, niektórzy nałożyli wampiryczne makijaże. Do kompletu brakuje tylko Księżyca na niebie. Za godzinę rozpocznie się koncert gwiazd muzyki dark. Lubelscy miłośnicy mrocznej muzyki nie są tak fantazyjnie ubrani i umalowani jak publiczność największej w Polsce imprezy tego stylu, festiwalu Castle Party w Bolkowie, ale i tak wyglądają i zachowują się jak wielka, trochę zwariowana rodzina z wielowiekową tradycją. Wielowiekową, bo zarówno w zainteresowaniach literackich (baśnie i przypowieści rycerskie), jak i w wizerunku (ubiory, fryzury i makijaż wydobywające smukłość i posępność) chętnie odwołującą się do średniowiecznych wzorców. Dlaczego przybyli pod klub tak wcześnie? – Jak zaczną wpuszczać, trzeba być na początku kolejki, żeby dostać się pod samą scenę – tłumaczy siedemnastoletni Arek. Dwudziestoletnia Jola dodaje: – Jeszcze nigdy nie było w Lublinie takiego koncertu, żeby grało aż pięć najlepszych grup rocka gotyckiego, więc nie mogłam spokojnie usiedzieć w domu. Kiedy o godzinie 18 wszyscy odstali już swoje w wijącej się przez hol niezliczonymi zakrętasami kolejce i przeszli małe przeszukanie na tak zwanej bramce, klub wypełnił się ponad czterystoma miłośnikami mrocznej muzyki. Wyśpiewane przez wokalistkę zespołu Desdemona Agatę Pawłowicz słowa „Widziałam wojnę, widziałam śmierć” zaskoczyły niektórych w kolejce do baru. Odłożyli zakupy na przerwę i popędzili do sali koncertowej, żeby zobaczyć pierwszą damę ciemności. – Strasznie boska jest!!! – krzyczał chłopak do ucha kolegi przez burzę jego długich włosów i nawałnicę mocnych, prawie heavymetalowych dźwięków. – Ale stanik, chyba skórzany! – darł się w zachwycie ktoś z tyłu. Każda z pięciu grup miała godzinę na oczarowanie swych fanów. – Gramy dla was od serca – zadeklarowała piękna Paula Maślanka z kapeli Delight, i na ostro zaśpiewała starą balladę George’a Michaela „Careless Whisper”. Nie wszystkim podobała się elektroniczna, transowa odmiana darku, jaką zagrali Fading Colours ze śpiewającą Katarzyną Rakowską, lepiej znaną jako De Coy. Ale i tak płyty tej grupy miały na stoisku wydawnictwa Metal Mind największe wzięcie. – Nie ma lekko. Nie damy wam odpocząć – zaczęła występ zespołu Moonlight Maja Konarska. I rzeczywiście, już za kilka minut wokalistka zamieniła się w dyrygentkę wielkiego chóru, śpiewającego „To nic nie dało, przyjacielu mój”, czyli refren największego przeboju szczecinian „List z Raju”. Jednak największa atrakcja miała przyjść za godzinę, pod koniec występu ostatniej grupy maratonu darkowego – Artrosis. Ponieważ lubelski koncert był ostatnim na trasie „Dark Stars Festival”, zespoły przygotowały grande finale, jakiego jeszcze nigdy publiczność nie widziała i nie słyszała. Do jasnowłosej Medeah i jej instrumentalistów dołączyli członkowie czterech pozostałych zespołów i wspólnie zaśpiewali sławną pieśń zielonogórzan „Nazguls”.