Rozmowa z Bryntonem Lemarem, koszykarzem Startu Lublin
- Ostatnio miałeś trochę problemów ze skutecznością. W pięciu poprzednich meczach udało się zaliczyć tylko trzy trójki na 17 prób. W spotkaniu z HydroTruck Radom trafiłeś jednak trzy na cztery rzuty z dystansu. Można chyba powiedzieć, że mały kryzys masz już za sobą?
– Mam nadzieję. Nie myślałem jednak o tym, że jestem w dołku. W koszykówce tak jest, że raz się trafia, a raz nie. Starałem się cały czas być agresywnym i niczego nie wymuszać. Ostatnie spotkanie było trudne dla nas wszystkich. W tej grze trzeba po prostu mieć krótką pamięć. Trzeba się szybko obudzić i iść do przodu. Ja starałem się robić swoje i pomóc drużynie w odniesieniu zwycięstwa. Mamy wspólny cel i cały czas do niego dążymy.
- W poniedziałkowym meczu zaliczyłeś aż trzy bloki. To chyba nie zdarza się często?
– Szczerze mówiąc dowiedziałem się o tym tuż po meczu. Co mogę powiedzieć, starałem się obudzić swojego wewnętrznego Jimmiego (chodzi oczywiście o środkowego Startu Jimmiego Taylora – red). Robiłem co mogłem w defensywie. W szkole średniej kiedyś miałem chyba sześć bloków, więc to nie jest dla mnie rekord kariery, ale na pewno najlepszy wynik w tym sezonie.
- To było dla was ważne zwycięstwo...
– Na pewno tak. Chcieliśmy wrócić na właściwe tory. Początek sezonu był dla nas bardzo udany. Ostatnio ponieśliśmy kilka porażek, dlatego bardzo zależało nam na tym, żeby przed własną publicznością wygrać z Radomiem. Kiedy gramy razem i wszyscy jesteśmy agresywni, to naprawdę stać nas na wiele.
- Co było kluczem do pokonania zespołu z Radomia?
– Od pierwszego gwizdka rzuciliśmy się na nich i nie pozwoliliśmy im odrobić strat. Byliśmy bardzo skoncentrowani od pierwszej do ostatniej minuty. Defensywa też była na dobrym poziomie. Mamy naprawdę świetną atmosferę w zespole i kiedy gramy swoje, to jesteśmy groźni dla każdej drużyny w tej lidze.
- Coraz poważniej myślicie o play-offach?
– Na pewno chcemy się znaleźć w ósemce, ale wiemy, że jeszcze sporo pracy przed nami, żeby się tam dostać. Nie wybiegamy jednak za daleko w przyszłość. Koncentrujemy się na każdym kolejnym meczu. Teraz najważniejsze jest już spotkanie z Dąbrową Górniczą.
- Jak w ogóle czujesz się w Polsce i Lublinie? Poprzednio grałeś na Węgrzech...
– To świetne miejsce. Poza zimnem wszystko naprawdę bardzo mi się podoba. W Lublinie jest sporo młodych i pozytywnych ludzi dookoła. A do tego bardzo cieszę się, że mogę grać akurat z tymi chłopakami. Naprawdę tworzymy zgraną paczkę i wszyscy świetnie się dogadujemy. Atmosfera w drużynie to nasz duży atut. A jeżeli miałbym porównać ligi: polską i węgierską, to u was na pewno są lepsi zawodnicy. Styl gry też trochę się różni.
- Zajmujesz się nie tylko koszykówką, ale i dziennikarstwem...
– To prawda. Piszę dla amerykańskiej gazety. Wyjaśniam, jak to jest grać za oceanem i zmagać się z różnymi problemami. Staram się opowiedzieć innym moją historię, żeby ludzie w podobnej sytuacji mogli się czegoś nauczyć.
- A jak oceniasz różnice między amerykańską, a europejską koszykówką?
– Moim zdaniem te różnice są najbardziej widoczne w grze jeden na jednego. Tutaj wszystko jest mniejsze: parkiet, czy odległość, jeżeli chodzi o rzuty za trzy punkty, a gra jest bardziej zespołowa. Wiadomo, że są różnice w zasadach. W Europie można chociażby zbijać piłkę z obręczy. Koszykówka to jednak koszykówka i bez problemu można się dostosować.
- Miałeś okazję uczestniczyć w treningach przed draftem do NBA, chociażby w Sacramento Kings. Jak wspominasz to doświadczenie?
– To było świetne. Nie tylko w Sacramento, bo byłem też w Milwaukee Bucks. Poznałem naprawdę fajnych ludzi, a przy okazji miałem okazję rywalizować z bardzo dobrymi zawodnikami. W Milwaukee spotkałem Jasona Kidda i miałem okazję z nim porozmawiać. Świetny gość. To było ciekawe przeżycie, dzięki któremu mogłem się też sprawdzić.
- Masz jakichś dobrych znajomych w NBA?
– Paru by się chyba znalazło. W dzieciństwie grałem z wieloma chłopakami. Do głowy przychodzi mi teraz przede wszystkim Norman Powell, który gra dla Toronto Raptors. On też jest z San Diego.