O czym jest ten film? Nie wiem. Czy mi się podobał? Chwilami bardzo. Czy go zrozumiałam? Nie sądzę. Laureat festiwalu w Wenecji to coś dla kinowych twardzieli.
W lubelskim kinie Bajka wszedł na ekran najnowszy film szwedzkiego reżysera Roya Anderssona. Kto bywa na studyjnych projekcjach może go znać z "Pieśni z drugiego piętra" i "Do ciebie, człowieku". 72 letni dziś twórca zachwycił jurorów Międzynarodowego Festiwali Filmowego w Wenecji zdobywając "Gołębiem" Złote Lwy. Jest okazja by sprawdzić na sobie metodę filmową Anderssona.
Trudno streścić filmową historię, bo to ciąg związanych ze sobą lub nie (wedle uznania widza) scen i epizodów. Od groteskowych przez abstrakcyjne po filozoficzne i rozpaczliwie smutne. Na dodatek wszystko utrzymane jest w beżowozgniłowilgotnym świetle i barwach. Jakby wszyscy utonęli albo żyli w świecie wyłożonym zielonym linoleum filmowanym w długich, statycznych ujęciach, dalekich planach. Do tego postacie bywają bez twarzy, bo oglądane są przez kamerę od czubka głowy albo zza pleców.
Gdzieś w połowie filmu można uznać, że głównymi bohaterami jest para będących w sile wieku sprzedawców rozweselających gadżetów. W walizce mają sztuczne wampirze kły w dwóch rozmiarach, woreczek śmiechu i maskę. Kolejne spotkania biznesowe, próba odzyskania pieniędzy.
Tytuł filmu ma nawiązywać do ptaków z obrazu Breugla "Myśliwi na śniegu", które z wysoka obserwują świat i wydają się myśleć: Kim są ludzie? Za czym tak gonią? Możliwe, że ma coś wspólnego z wierszem, o którym opowiada upośledzona dziewczynka. Albo tytułowy ptak to ten, którego gruchanie słychać w wielu scenach. Jeśli w ogóle to istotne.
A co jest istotne? Samotność? Śmierć? Miłość? Brak porozumienia z innymi? Brak pieniędzy? Przegrana wojna?
Można tak w nieskończoność.
Jedno jest pewne, nabrałam ochoty na wycieczkę do Göteborga, rodzinnego miasta reżysera. Myślę, że będzie nas – ofiar "Gołębia" więcej. Bo jak tu nie sprawdzić gdzie jest knajpa, w której król Karol XII jadąc na wojnę z Rosją poderwał barmana…