(Columbia/Sony Music)
Nie złożyli broni nawet wtedy, kiedy w 1995 roku, tuż po wydaniu trzeciego długograja, w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął ich literacki lider Richey James.
Nagrali potem bez niego pięć wspaniałych krążków, zmieniając muzyczny styl z surowego postpunkowego grania na bujniejszy, barwniejszy i łagodniejszy soft rock. Ale na swoim najnowszym albumie Manic Street Preachers powracają do stylistycznych korzeni.
Brak nowych pomysłów? Oszczędności? Sentyment? Pierwsze zdecydowanie nie, bo płyta opiera się na zgrabnej całościowej koncepcji. Drugie absolutnie nie, choćby dlatego, że jako producent został zatrudniony sławny (i drogi) Steve Albini. Trzecie trochę tak.
Otóż śpiewający gitarzysta James Dean Bradfield, perkusista Sean Moore i basista Nicky Wire w ślad za tym , jak pod koniec ubiegłego roku Richey James został oficjalnie uznany za zmarłego, wzięli na warsztat pozostawione przez niego teksty.
Do tych punkowo dosadnych, ale błyskotliwych, pełnych autorskich aforyzmów i nasyconych gorzkim poczuciem humoru wierszy postanowili skomponować muzykę nawiązującą do tego, co grali razem przed laty.
Właśnie nawiązującą, a nie kopiującą. Na "Journal for Plague Lovers” słychać starą ostrość, ale słychać również bagaż muzycznych doświadczeń nabytych przez ostatnie 15 lat. To płyta bezkompromisowa, ale zarazem kipiąca mnóstwem niebanalnych pomysłów kompozytorskich i aranżacyjnych.
Jest na dziewiątym longplayu Maników także kilka numerów spokojniejszych, takich chwil zadumy. Najbardziej poruszający to piosenka "William's Last Words” - pożegnanie Richeya Jamesa ze światem, śpiewane łamiącym się głosem przez basistę Nicky'ego Wire'a.