Niby prawdziwy Almodovar ale bąbelki mu jakoś wyleciały i pianka opadła. Niby komedia, ale chwilami na siłę. Bo ile można jechać na sercowych (że tak powiem) kłopotach mniejszości seksualnych.
Paradoksalnie, im kto widział więcej filmów Pedro Almodovara i bardziej lubi styl i klimat jego twórczości tym bardziej będzie cierpiał. I chwytał się każdej kolejnej sceny, że może zabrzmi w niej to, co almodovarolodzy kochają.
Po pierwsze "Przelotni” wolno się rozkręcają. I ma się wrażenie, że projektor zjadł kawałek szpuli. Osłodą jest żartobliwy "gwiazdorski” początek (Penelope Cruz i Antonio Banderas), ale zmilczę do czego on doprowadzi. Wszak gwiazdorskie nazwiska świecą w każdej reklamie tego filmu.
Po drugie, klaustrofobiczne wnętrze samolotu i niewiele łączników ze światem zewnętrznym to filmowe wyzwanie. Chyba większe niż mieszkanie w "Rzezi” Romana Polańskiego. I oprócz musicalowej sceny z panami stewardami biznesowa klasa samolotu nie jest fajnym filmowym światem. Na dodatek, wszyscy widzowie pewnie pamiętają jakie klimatyczne i pojechane wnętrza w filmach Almodovara mają do dyspozycji jego bohaterowie. Smutek tym większy.
Po trzecie, nagromadzone filmowe charaktery – obsługa lotu Madryt-Meksyk i pasażerowie (nowożeńcy, dziewica wyczuwająca odór śmierci, skończony dyrektor banku, gwiazda pornobiznesu drugiej młodości, notoryczny uwodziciel itp. – nie ratują sytuacji. O ile historia uwodziciela jest rokującym wątkiem, o tyle inne już gorzej. Są zaledwie momenty.
Ale może za dużo się naoglądałam wcześniejszego zwariowanego Almodovara i dlatego mi smutno, że mnie nowa komedia nie rzuciła na kolana. Ale ludzie są różni, może Was rzuci. Serdecznie tego życzę. No i każdy reżyser ma prawo nakręcić film inny niż dotychczasowe.