Na początek wyznanie - ostatnio mam pecha do współczesnych polskich książek. Lektura kilkunastu ostatnich zakończyła się w granicach strony 25, przy czym już od 10. towarzyszyły mi pytania egzystencjalne: dlaczego mam to czytać?, po co ktoś to napisał?, co kierowało wydawcą w podjęciu decyzji o wydaniu tego gniota drukiem, bo przecież nie mógł wierzyć, że sprzeda się to w milionie egzemplarzy? Nic dziwnego, że gdy w ręce wpadła mi ostatnia książka Mathiasza odłożyłam ją na spód obszernego stosiku „do przeczytania kiedyś”. Wyciągnęłam ją dopiero, gdy poleciła mi ją znajoma. Wyciągnęłam i nie ukrywam, że bardzo pozytywnie się zdziwiłam.
Można by rzecz, nic nowego pod słońcem. Nowy nie jest temat – w internecie pojawia się wirus, który wojsko chce wykorzystać jako superbroń. Oczywiście początkowo (jak zawsze w takich wypadkach) mowa na razie o eksperymencie, który jednak (jak zawsze w takich wypadkach) szybko wymyka się spod kontroli. Wirus „uwalnia się”, zaczyna zmieniać, tworzy własną inteligencję. Zagrożenie strona po stronie zwiększa się, bo wirus nie tylko umie sobie poradzić ze zwykłą windą, czy sygnalizatorem świetlnym na przejściu, ale i opanowanie arsenału jądrowego jest dla niego niczym innym, jak bułką z masłem.
Oczywiście wszyscy, włączając w to najgenialniejszych nawet informatyków są bezradni. Jedyna nadzieja w twórcy wirusa, a byłym hakerze, który jednak ginie już na samym początku książki, czyli zanim jeszcze wirus na dobre się rozhulał. Nic dziwnego, że zaczyna się niewyobrażalna panika i strach, a ludziom coraz częściej zaczyna towarzyszyć bezradność.
Co dla mnie niezwykle ważne – dzięki wartkiemu, nerwowemu wręcz językowi emocje te nie są tylko papierowe, a udzielają się czytelnikowi i towarzyszą mu strona po stronie. Język nie jest przy tym doklejony do papierowych postaci, które niczym w kiepskiej telenoweli występujących do przodu i beznamiętnym tonem wygłaszają swoje kwestie.
Realni ludzi mówią tak, jak w realnym świecie. Raz zbyt mocno, raz powoli i z zastanowieniem. Jest szybko, ale prawdziwie. Dzieje się tak może także dzięki temu, że wartko płynącej akcji towarzyszą też – czego nie spotkałam w literaturze nazwijmy ją „lekkiej” - rozważania nad tym, co w życiu ważne i refleksje dotyczące np. boga, duszy, czy innej siły wyższej mogącej wpłynąć na życie po życiu. I tu kolejne „nic nowego”, bo pisarze już od Biblii próbowali odkryć, co dzieje się z człowiekiem po śmierci i czy może on wciąż mieć wpływ na to, co dzieje się „w pierwszej rzeczywistości” po jego odejściu. I w tym przypadku od tego nie uciekniemy.
Niby więc nic nowego pod słońcem, ale podane w zupełnie inny sposób i doprawione zupełnie innymi sosami.
„Druga Rzeczywistość” reklamowana jest jako wciągająca, wielowątkowa powieść sensacyjna o walce, miłości i poświęceniu. Cóż mogę dodać? Taka właśnie jest. Określiłabym ją jako książkę zarazem sensacyjna, ale także science fiction, kryminał noir i romans. Czytelnik dostanie więc w swoje ręce bardzo smaczny groch z kapustą doprawiony niebanalnym finałem, który może zaskoczyć. Pozostaje więc tylko pytanie, kiedy książką zainteresują się scenarzyści. Mathiasz posługuje się tak plastycznymi obrazami, że przed oczami czytelnika przetaczają się niemal gotowe obrazy.