"Granice" zdecydowanie różnią się od poprzednich książek Lizy Marklund. Mniej w tej historii kryminalnych wątków, więcej psychologicznej gry, która rozgrywa się na kilku płaszczyznach dotykających tak życia osobistego bohaterów, jak też współczesnego świata. A jest to świat wielkiej polityki, pieniędzy, bezwzględnych mediów. I przede wszystkim ich przypadkowych ofiar.
A jednak sprawy nabierają zupełnie innego obrotu. Na granicy Kenii z Somalią Thomas, razem ze swoją niedoszłą kochanką i innymi dyplomatami z Europy zostaje porwany. Wygląda na to, że porywacze to zawodowcy. A stawką w tej rozgrywce jest ludzkie życie.
Annika zrobi wszystko, żeby uratować męża. Podejmuje z oprawcami ryzykowną grę, stawiając na szali wszystko co ma i nie mając żadnej gwarancji, że ma to sens. Giną po kolei zakładnicy, nawet ci, za których zapłacono okup, a jednak Annika decyduje się pojechać do Afryki, by uwolnić męża. Męża, co do którego nie ma już żadnych złudzeń.
Tymczasem z relacji Thomasa poznajmy kulisy życia zakładnika. To wstrząsający obraz; fizycznego upodlenia, w którym do głosu dochodzą zwierzęce instynkty przeżycia. I jeszcze coś - Thomas obsesyjnie wręcz myśli o Annice. Jakby ten obraz miał go utrzymać przy życiu, uratować. I coś w tym rzeczywiście jest.
"Granice" to powieść, która się Marklund udała, choćby dlatego, że nie powiela poprzednich schematów. Ale też dlatego, że świetnie pogłębia relację Annika-Thomas (dotąd dość płytko, choć atrakcyjnie pokazaną) i tutaj również nie zamyka się w żadnym schemacie.
Tytułowe granice mają nie tylko geograficzne, kulturowe, polityczne i religijne znaczenie, ale sięgają znacznie dalej. Pokazują granice ludzkiej wytrzymałości, wytrwałości, odporności. Miłości również - a w tej książce Lizy Marklund miłości więcej niż w żadnej innej.