Czy egipskiemu dziennikarzowi udało się te stereotypy przełamać? Mam wątpliwości, bo autor podczas swojej opowieści z wyprawy do Bejrutu skutecznie uciekał od sedna sprawy. Chyba, że jego sedno było zupełnie gdzie indziej, niż chciał wydawca umieszczający taki, a nie inny wstęp.
Bejrut to miasto podzielone między muzułmanów i chrześcijan. To właśnie dlatego jest tak bardzo zróżnicowane. Stolica Libanu jest zaskakująca nawet dla, jak wydaje się bliskiego kulturowo, Egipcjanina. Dziwi go to, że zamiast obchodzić żałobę z powodu rocznicy wybuchu krwawej wojny domowej (13 kwietnia 1975), tą rocznicę się tu świętuje. 13 kwietnia restauracje oferują promocje dla swoich klientów. Denerwuje go "pieprzony patriotyzm” na każdym rogu ulicy: na straganach, w muzyce (remiksy hymnu narodowego w stylu hip-hopowym i rockowym), czy w patriotycznej akcji roznegliżowanych "cheerliderek dla Libanu”.
Ale Bejrut da się też polubić. Paradoksalnie w mieście tym autor zauważa uśpione i na co dzień mu nieznane pewne elementy wolności. Oprócz wspomnianych wcześniej skąpo ubranych dziewczyn także to, że np. "możesz przekląć boga swojego kolegi i nikt nie oskarży cię o bluźnierstwo”.
Konflikt w Libanie skończył się dopiero 1990 r., a autor odwiedza szereg związanych z wydarzeniami z kilkunastu lat wojny. Chodzi po obozach dla uchodźców, wspomina tragedie. Niemal topimy się w bezmiarze wojen, konfliktów i walk. Trudno ogarnąć to wszystko czytelnikowi, podobnie jak i autorowi, który brnąc w historię jednocześnie zdradza zupełny brak zainteresowania wydarzeniami aktualnymi.
Ale najbardziej egipskiego reportera gubią kobiety. Z pewnym zawstydzeniem czyta się jego wyznania o przepełniającym go pożądaniu wobec swojej przewodniczki po Bejrucie. Po co także dowiadujemy się o jego miłosnych problemach z dziewczyną? I książka, która miała powiedzieć nam coś więcej o Libanie przeradza się w osobisty dziennik hipstera erotomana. Chyba jednak miało być inaczej.