Po weekendzie moje serce widza zostało w sali kinowej. Spotkanie z twórcą języka Gaga zrobiło wrażenie. Ale po spektaklach w realu też klaskałam.
Zestaw spektaklowy weekendu to sobotnie: "Happiness" Club Guy & Roni (Holandia) i "Karov" Efrat Rubin (Izrael) oraz niedzielne "Nesting" Krakowski Teatr Tańca i "Living Leaving" Adi Weinberg (Izrael).
Największa widownia oklaskiwała szalony spektakl z Holandii. Widz debiutujący w dziedzinie teatrów tańca mógł się poczuć jak na teatralnej karuzeli. Bywalcy, na widok wielkiego, plastikowego kotka z oczami świecącymi na czerwono mogli przeczuwać, że będzie się działo. Działo się. Wszystko.
Świetne choreografie w rewelacyjnym wykonaniu, stylizowane na kabaretowe skecze sceny gadane, hasła na transparentach, muzyka na żywo, zmiany scenografii, pojechane kostiumy. Nawet ci, którzy narzekali, że takie nagromadzenie zasłaniało taniec musieli przyznać, że spektakl o ludziach szukających szczęścia był wymyślony co do sceny. Wszystko tam było po coś, miało sens. Bez względu czy działo się na pierwszym planie czy trzecim. Co miało być kiczowate, było, co miało być perfekcyjnie zatańczone – też było. Nawet jeśli ocierało się o granicę dobrego smaku czy akceptacji. Jak choćby patroszenie lalki-dziewczynki czy pan w pieluchomajtkach.
Po takim show gdzie nawet muzycy tańczą, goście z Izraela, którzy przywieźli film i spektakl mieli kłopot z podbiciem widowni. Zwłaszcza, że ich filmowana i tańczona opowieść nie była tak klarowna i prosta w interpretacji.
Nie wiedzieć czemu film, który oglądaliśmy kończył się napisami. Nie przechodził płynnie w spektakl, który był niemal powtórką choreografii oglądanych wcześniej w plenerze. Na dodatek w programie napisano, że to film powstał z inspiracji spektaklem.
Ptasie motywy z soboty – w „Karov” sypały się pióra a w „Crows” tancerzom wyrastały ptasie głowy i też było gęsto od piór – przefrunęły na niedzielę. Krakowski Teatr Tańca pokazał „Nesting”.
Wicie gniazda było niebezpiecznie interaktywnym spektaklem. Wędrówka za tancerzami po Centrum Spotkania Kultur sprawiała, że widz niechcący lądował na zaimprowizowanej scenie zamiast na linii oglądaczy. Na dodatek przechadzka utrudniała skupienie uwagi na artystach. Widzowie wertowali programy wczytując się w opis spektaklu szukając interpretacji, wyjaśnień, tropów. Sądząc po pracy migawek fotografom najbardziej podobały się ostatnie sceny, gdzie tancerze niczym w wodzie odbijali się od kamiennej posadzki holu CSK.
Opis spektaklu bardzo się przydał po "Living Leaving" Adi Weinberg. Tancerka z Izraela, którą dzień wcześniej widzieliśmy w „Karov” i „Crows” przygotowała 20 minutowe solo „podejmując temat nieistotności pojedynczej ludzkiej egzystencji”.
Bez wyjaśnień na temat starań autorki by „zbudować język ruchu oparty na badaniu napięć cielesnych i zjawiska uprzedmiotowiania ciała” widz zostawał bezradny. Precyzyjny ruch bez narracji, rekwizytów – nie licząc porcji rozsypanego błękitnego brokatu. Surowa scenografia i podobnie „ginący” kostium z jednej strony odrealniały postać tancerki a z drugiej zmuszały do skupienia uwagi właśnie na niej. Ale paradoksalnie, im dłużej myślę o propozycji Adi Weinberg, tym bardziej mi się ona podobała.
Jednak mój weekend należał do filmu Omera Heymanna „Mr Gaga”. Reklamowanie go jako druga „Pina” jest błędem ale Ohad Naharin, dyrektor artystyczny Batsheva Dance Company jest niezwykłym twórcą i jego choreografie pokazywane na dużym ekranie mają urok i moc. I to dla nich trzeba koniecznie ten film oglądać (był w tym roku na Nowych Horyzontach, ma polskie napisy, trzeba polować). Film nie zabija energii tancerzy, siły tych „firmowych” multiplikowanych gestów, morderczych prób, pracy. Reżyser dał się uwieść choreografowi ale nie ujmuje to urody i siły fragmentom choreografii.