– Było kiedyś tak, że w transporcie kobiet w ogóle nie było. Kiedy zaczynałam – w 2011 roku – to pracowałam w firmie, która miała tysiąc ciężarówek, dwa tysiące naczep i ja byłam jedyną kobietą – ROZMOWA z Iwoną Blecharczyk, która od 10 lat jest zawodowym kierowcą samochodów ciężarowych.
- Jest pani kierowcą czy kierowczynią?
– Jest mi to całkowicie obojętne, tylko żeby pan nie mówił tirówką (śmiech). Niestety, nie ma w Polsce słowa, które dobrze to oddaje. Obecnie bardzo popularnym słowem na ten zawód jest „trucker” i „truckerka”. Taki jest zresztą tytuł mojego programu. To określenie też mi się podoba.
- A jest pani podróżniczką?
– W jakimś sensie tak, ale jestem bardziej kierowcą. Powiedzmy, że jestem pracującą podróżniczką.
- Jak długo już pani pracuje w ten sposób?
– Teraz mija dziesiąty rok.
- Od czego się zaczęło?
– Złożyło się na to kilka czynników. Jako kierowca zaczęłam pracować w trakcie studiów. Zaczynałam od jazdy na busach pasażerskich na trasach do Anglii ze swoim chłopakiem. W ciągu tygodnia studiowałam, a w weekendy jeździłam.
Jestem z wykształcenia nauczycielką, więc po studiach zaczęłam pracować w szkole, ale dosyć szybko okazało się, że ta praca mnie unieszczęśliwia, delikatnie mówiąc (śmiech). Stwierdziłam, że tak nie da rady. Chciałam jeździć typowo zawodowo, czyli nie tak jak na busach. Nie trzeba było do tego żadnych dodatkowych uprawnień.
Doszłam do wniosku, że chciałabym jeździć ciężarówkami i na to również złożyło się kilka rzeczy.
Po pierwsze: w trakcie studiów bardzo zainteresowałam się historią i kulturą Stanów Zjednoczonych. Bardzo podobały mi się amerykańskie ciężarówki.
Po drugie: bardzo nie lubiłam pracy w szkole i nie chciałam tam pracować.
Po trzecie: chciałam jeździć po świecie i zwiedzać, ale jako kobieta, świeżo po studiach, nie miałam pieniędzy.
Po czwarte: od dziecka byłam nauczona pracy i nietracenia czasu oraz pieniędzy na jakieś mało ważne rzeczy. Dlatego też nie chciałam tracić czasu na podróże kosztem jakiejś kariery zawodowej. Ten zawód wpisywał się we wszystko, czego szukałam. Zrobiłam prawko, pół roku szukałam pracy. W końcu mi się udało, trzy dni przed tym, jak miałam podpisać kontrakt na pracę w szkole na rok. Uciekłam nauczycielstwu w ostatniej chwili (śmiech).
- Ile w tym wszystkim jest podróżowania i co widać z kabiny samochodu ciężarowego?
– To wszystko zależy od pracy i od tego, jaką trasę się wykonuje. W swojej pierwszej firmie, w której pracowałam trzy lata, zwiedziłam spory kawałek Europy. To przez to, że byłam dobrze zorganizowana i nie miałam ograniczeń językowych. Nie szkoda mi też było pieniędzy, żeby sobie pojechać i pozwiedzać. Trzeba jednak podkreślić, że to było kosztem odpoczynku i świętego spokoju. Nawet byłam ciężarówką na Majorce.
Jeżeli chodzi o pracę „na gabarytach” (transport gabarytowy to przewóz dużych ładunków, na przykład części do maszyn przemysłowych – dop. aut.), to tutaj jest już zupełnie inna historia. Przede wszystkim, jeździ się nocami, więc widzi się mało krajobrazów. Nie mogę sobie też wybrać miejsca, gdzie zatrzymam się na postój, bo to jest uwarunkowane tym, gdzie są miejsca parkingowe – powiedzmy, że jeden na pięć parkingów ma miejsce dla „gabarytów”. Druga sprawa jest taka, że nie spędzam już tak wielu weekendów w pracy jak dawniej. Dużo częściej się też jeździ do „wind parków” (farma wiatrowa – dop. aut.), a wtedy jest się na łonie przyrody i to jest zupełnie inna praca. W przypadku kierowców, jeżeli chce się zwiedzać, to da się to zrobić, ale trzeba mieć odpowiednią firmę z odpowiednimi trasami.
- Jaką najdłuższą trasę pani pokonała?
– Czas pracy kierowcy jest limitowany, zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych. Najdłuższe godziny, które spędzałam za kółkiem, były w Kanadzie. Wtedy pracowałam na lodowych szlakach, które prowadziły w większości przez tereny niepubliczne, gdzie prawo nie obowiązywało. Kierowcy byli opłacani za każdy przywieziony ładunek. Rzeczywiście był to wyścig kowbojów. Na początku jeździłam sobie po europejsku – kulturalnie – a potem, jak się wkręciłam, to spędzałam 25 godzin za kierownicą. Trzeba przyznać, że jak się zasypiało za kierownicą, to można było wjechać tylko w zaspę śnieżną. Nie było żadnego niebezpieczeństwa, bo się jeździło 20-30 km/h non stop przez 24 godziny na dobę. Nie można powiedzieć, że to była długa trasa, bo to było niecałe 300 km.
Natomiast jeżeli chodzi o kilometry, to myślę, że to również było w Ameryce. Trasa ze wschodniego wybrzeża na zachodnie, która miała ponad 4.5 tys. km w jedną stronę.
- Jak kierowcy spędzają czas w podróży?
– Mogą słuchać audiobooków, mogą rozmawiać z kolegami czy żonami przez telefon. Mogą też rozmawiać przez CB Radio. U nas, kiedy jeździmy w konwojach i wszyscy mają dobre nastroje, to gadamy w ten sposób. Tak poza tym, to kierowca przede wszystkim pilnuje trasy: patrzy się przed siebie, w lusterka i musi przewidywać, co inni kombinują na drodze.
- Jak wygląda jeden dzień z pani życia w pracy?
– Nie ma czegoś takiego jak standardowy dzień pracy kierowcy, bo wszystko zależy od firmy. Można jeździć na regularnych trasach i wtedy każdy dzień jest podobny. U mnie każdy dzień jest inny, bo – na przykład – zaczynam tydzień od załadunku, czyli przyjeżdżam na bazę, biorę swoją ciężarówkę, jadę na załadunek i o trzynastej jestem już załadowana. Później przez dziewięć godzin odpoczywam, a następnie o dwudziestej drugiej startuję z pilotami i innymi ciężarówkami i jedziemy sobie do rana.
Idę spać o piątej, szóstej nad ranem i budzę się po pięciu, sześciu godzinach. Później mam dzień dla siebie.
Czasami jest tak, że wieziesz jeden ładunek przez kilka nocy. Tak miałam ostatnio, że wieźliśmy załadunek przez trzy noce. Miałam wtedy dwa dni wolne dla siebie i mogłam robić to, co chciałam. Wykorzystuję ten czas na pracę w mediach społecznościowych.
Czasami jest tak, że trasy są krótkie, człowiek się ładuje do południa, ma dziewięć godzin przerwy – w tym czasie spróbuje się wykąpać, zjeść i tak dalej. Wieczorem się wstaje, omawia trasę z całą ekipą i jedzie do rana. Nad ranem idzie się spać, prześpi się jakieś dwie, trzy godziny. Potem się jedzie do rozładunku. Wtedy kończy się czas pracy. Ogólnie to wszystko się zawsze kręci wokół ładunku. Czasami jest tak, że człowiek nie wie, jak się nazywa i czas pracy jest tak wykorzystany, że śpi się na raty przez kilka godzin.
- Pani zawód kojarzy się głównie z mężczyznami. Czy kobiety coraz chętniej wykonują taką pracę?
– Z tego co mi wiadomo, to kobiety stanowią bodajże dwa lub trzy procent kierowców. Jest nas na pewno dużo więcej niż pięć lat temu. Aczkolwiek, z tego co czytałam, to ten nagły wzrost sprzed kilku lat już się zatrzymał. Było kiedyś tak, że kobiet w ogóle nie było. Kiedy zaczynałam – w 2011 roku – to pracowałam w firmie, która miała tysiąc ciężarówek, dwa tysiące naczep i ja byłam jedyną kobietą. To była firma belgijska.
Kilka lat temu kobiety rzeczywiście weszły do tego zawodu, ale jakoś to dalej nie idzie. Wydaje mi się, że te, które miały do tego predyspozycje i bardzo chciały jeździć, zrobiły to. Z tego co widzę, to takich niezdecydowanych kobiet nie udaje się wciągnąć. Uważam, że to przez warunki pracy. Żeby wciągnąć kobiety do transportu, trzeba stworzyć dla nich odpowiednie warunki. Niestety, warunki sanitarne w całym transporcie europejskim są opłakane. Mężczyźni są twardzi, ale oni też już mają dość zwierzęcych warunków życia w trasie. Zawsze powtarzam, że przecież kierowca spędza całe swoje życie w trasie.
- Czy kiedy kobieta wchodzi do takiego świata, to musi coś udowadniać mężczyznom?
– Na pewno (śmiech). Kiedy przyszłam do firmy, w której teraz pracuję, w dziedzinie transportu specjalistycznego, to chłopaki się śmiali, że już przyszła gwiazda i trzeba się zwalniać. Niedługo tu będzie przedszkole, skoro już dziewczyny przyjmują.
Za każdym razem, kiedy wchodzi się w męskie środowisko, które nie miało jeszcze do czynienia z kobietą, to jest zupełnie nowa sytuacja dla nich.
Oni sami nie wiedzą, jak ta kobieta się będzie zachowywać – czy będzie oczekiwać, że się wszystko za nią zrobi, a ona będzie zgarniać kasę i chwałę, czy rzeczywiście chce pracować.
Kiedy zaczęłam pracę w swojej pierwszej firmie, kierowcy stwierdzili, że jestem szpiegiem szefa i trzeba przy mnie siedzieć cicho. Bo na pewno za chwilę pójdę pracować do biura i będę miała haki na nich. Jak się okazało, że kilka miesięcy pracowałam i do żadnego biura nie szłam, to mówili, że pewnie przyszłam po to, żeby znaleźć bogatego męża, którego nie będzie w domu przez cały czas (śmiech). Chyba dopiero po roku stwierdzili, że ja faktycznie chcę po prostu jeździć (śmiech).
- Czy kiedy zdarzy się sytuacja, że potrzebuje pani pomocy, to wszyscy mężczyźni zlatują się, żeby pomóc, czy raczej olewają sprawę?
– Zawsze wszystko zależy od człowieka. Ja już szósty rok pracuję w transporcie specjalistycznym, to jest praca typowo zespołowa: rzadko się jeździ samemu, praktycznie zawsze z pilotem, a najczęściej jeszcze na kilka zestawów. To jest zupełnie normalne, że jak ktoś ma jakąś awarię, to cały konwój staje. Nie ma tak, że jeden stanie, a reszta sobie pojedzie. Z tego co doświadczyłam, to nie ma wielkiego znaczenia, czy to mi coś padnie, czy komuś innemu.
- A czy to jest niebezpieczna praca?
– Na pewno zależy, gdzie się jeździ. Ja na przykład, przez trzy lata, kiedy jeździłam do Hiszpanii, to nigdy w życiu bym nie poszła spać bez założenia dodatkowych zamków i śrub na drzwi. Dokręcałam nimi drzwi do kabiny na wypadek, gdyby ktoś wyłamał mi zamek z zewnątrz i chciał się włamać do auta. Zawsze starałam się uważać, gdzie zostaję na noc.
Pamiętam takie noce, że zajeżdżałam na rozładunek do jakiegoś miasteczka, gdzie nie było żadnych stacji benzynowych z parkingami dla ciężarówek. Okazywało się, że mnie nie rozładują i muszę zostać na noc, bo nie było gdzie pojechać w bezpieczne miejsce. Czasami było tak, że zasłaniałam firanki i nie wychodziłam nawet z auta, żeby nie było widać, że kobieta zostaje w nocy w aucie sama. Dwa razy też mi na stacji ukradli paliwo z ciężarówki. Są rejony Europy, gdzie faktycznie jest niebezpiecznie.
W transporcie specjalistycznym czuję się w stu procentach bezpieczna. Wiadomo, że to noc jest najbardziej niebezpieczna, jeżeli chodzi o jakieś kradzieże czy rabunki. Ja w nocy jeżdżę. Wątpię, żeby ktoś próbował mi wejść do naczepy i ukraść śmigło (śmiech). Czuję się bezpiecznie, tym bardziej, że jeżdżę w konwoju z chłopakami. W ciągu dnia śpię albo odpoczywam i niemal cały czas jestem w grupie.
W 2019 roku był ogromny wysyp grzybów i pamiętam, że jeździliśmy do takiego „wind parku” w Niemczech. Było kilka turbin stawianych dosłownie w lesie. Zajechaliśmy tam którejś nocy i wszyscy byli w tak dobrych humorach, że chodziliśmy w nocy po lesie i szukaliśmy grzybów (śmiech).
Przypominam sobie też sytuację, sprzed bodajże dwóch lat, kiedy gdzieś w okolicach Calais we Francji, przed przeprawą promową, na parking wpadło kilka samochodów i goście z siekierami rozwalali szyby w ciężarówkach. Proszę sobie wyobrazić, że pan śpi w swojej ciężarówce, a nagle ktoś w środku nocy wali siekierą w szybę. Policja przyjechała na miejsce dopiero po godzinie.
To jest trochę niewdzięczny zawód, bo z jednej strony pandemia pokazała, jak bardzo jest on ważny i jak wielką rolę odgrywa transport. Ludzie rzucili się na zakupy i wszystko wykupowali. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby kierowcy nagle też stwierdzili, że boją się wirusa i nie jadą w trasę. Bez nich nie byłoby paliwa na stacjach benzynowych, nie mówiąc o tym, że apteki zaraz byłyby puste, bo nie mają one swoich magazynów. Tam wszystko dostarcza się na bieżąco, tak samo jest ze szpitalami.
Z kolei z drugiej strony, kiedy przychodzi taka sytuacja jak pandemia, to się okazuje, że wszystkie stacje benzynowe zamykają toalety i prysznice dla kierowców. Przyjeżdża kierowca, tankuje tysiąc litrów paliwa i okazuje się, że nie może skorzystać z toalety.
Staramy się zawsze wytłumaczyć sprawę, bo ludzie często nie zdają sobie sprawy ze skali problemu: kierowca nie wychodzi do ciężarówki z rana i nie wraca wieczorem, tylko jedzie w trasę na jeden, dwa czy trzy tygodnie. Proszę sobie wyobrazić, że przez dwa tygodnie nie ma pan żadnego dostępu do toalety i prysznica, a dostęp do wody też jest bardzo mocno ograniczony.
- Pandemia nie uziemiła pani w domu?
– Absolutnie nie. W czasie pandemii jesteśmy bardziej potrzebni niż normalnie.
- Czy coś w ostatnim czasie zmieniło się w pracy kierowców ciężarówek?
– W mojej konkretnie pracy nie zmieniło się praktycznie nic, poza tym, że na wejściu do biura trzeba zakładać maseczki. Ale transport specjalistyczny to jest bardzo wąska dziedzina. Przez miesiąc, w maju, jeździłam taką zwykłą, standardową ciężarówką po Europie i chciałam zobaczyć, jak firmy poradziły sobie z pandemią. Stacje benzynowe na zachodzie Europy wniosły opłaty za toalety i prysznice. O ile w Polsce pozamykali wszystko, tak tam pootwierali, żeby kierowcy mogli korzystać. Zupełnie inne podejście.
Jeżeli chodzi o typową pracę, to okazało się, że kierowcy dosyć często nie byli wpuszczani do biura. Bardzo często był również ograniczony dostęp do toalety, były porozstawiane toi-toie. Kierowcy nie mogli też wchodzić na magazyny. Jak ja jeździłam wcześniej, to wiem, że nieraz bym musiała sobie sama „paleciakiem” załadować czy ściągnąć towar. A teraz był zakaz wstępu do magazynów dla ludzi z zewnątrz. To akurat była zmiana na plus (śmiech). Z tym kierowcy mieli trochę mniej roboty.