Bez wody, jedzenia i dachu nad głową. W takich warunkach kilka tysięcy uchodźców koczuje na granicy słoweńsko austriackiej. Słoweńcy już się nimi nie interesują, a Austriacy jeszcze nie muszą
Sentilij to jeden z najtrudniejszych przystanków na tzw. „bałkańskim szlaku”, którym imigranci i uchodźcy maszerują do Zachodniej Europy.
Wcześniej przez Grecję i Macedonię docierają do Serbii. W miejscowości Berkasovo po długim oczekiwaniu przekraczają granicę z Chorwacją. Później, po wizycie w obozie przejściowym, przewożeni są pociągami do Słowenii. Niemal przez cały ten czas mogą liczyć na pomoc. Jedzenie, ciepłe ubrania i wsparcie wolontariuszy. W Słowenii to się zmienia.
Pod namioty
Pociągi z uchodźcami zatrzymują się kilka kilometrów za granicą. Ich pasażerowie maszerują do prowizorycznych obozów w miejscowościach Dobowa i Brezice. Pod namioty, do starej hali kolejowej lub na zwykły, błotnisty plac. Zawsze za wysokim ogrodzeniem, pilnowanym przez uzbrojonych żołnierzy. Wolontariusze działają tam w bardzo ograniczonym zakresie. Dziennikarzy nikt nie wpuszcza. Nie pomagają kilkugodzinne negocjacje.
Z Brezic transporty z uchodźcami jadą do Sentilij, na granicy z Austrią. Tam, w specjalnym obozie ludzie są rejestrowani. Później całe kolumny imigrantów sprowadzane są na pas ziemi niczyjej, przy starym przejściu granicznym. To niewielka dolinka, szczelnie otoczona płotem, pilnowanym przez wojsko i policję.
Schodząc w dół ludzie zwykle się cieszą. Niektórzy próbują biec. Widzą Austrię. Są przekonani, że zaraz tam będą.
Dopiero po chwili orientują się, że w przy wąskim przejściu przy granicy ciśnie się ponad tysiąc osób. W kucki, jeden na drugim. Nie można się ruszyć, by nie stracić miejsca w kolejce. Nie można wstać, by nie narazić się na reakcję mundurowych. Druga, nie mniej liczna grupa koczuje na pobliskiej łące. Czasem ludziom puszczają nerwy. Raz udało im się sforsować płot. Kilkaset osób przedostało się na drugą stronę.
Przychodzący do Sentilij dopiero na miejscu zdają sobie sprawę, że na przejście do Austrii przyjdzie im czekać nawet parę dni. Bez wody, jedzenia i jakiejkolwiek pomocy ze strony wolontariuszy. Policjanci i wojskowi nie pozwalają na dostarczanie im pomocy.
- Dasz jedną butelkę, to później będziesz musiał dać tysiąc - rzuca jeden z austriackich żołnierzy.
Na miejscu nie brakuje chętnych do zorganizowania pomocy. Są jednak odsyłani z kwitkiem.
- Mamy pieniądze, żeby kupić wodę i jedzenie dla wszystkich - zapewnia wolontariuszka jednej z brytyjskich organizacji charytatywnych. - Policjanci nas wygonili. Nie pozwolili przekazać żadnej pomocy. Nawet przez płot.
Noc
Głodnych uchodźców od posiłku dzieli około 20 metrów. To odległość między ogrodzeniem, a pizzerią. Syryjczyk, czy Irańczyk nie może jednak pójść na zakupy.
Nikt z zewnątrz nie może też kupić dla niego jedzenia. Takie są zasady, których przestrzegania pilnują żołnierze.
Czasem mundurowi przymykają oko. Ktoś z miejscowych zbiera wówczas pieniądze od tłoczących się przy płocie ludzi. Pizza w barze kosztuje 10 euro. Za zrobienie zakupów „dostawca” liczy sobie dodatkowe 40. Za płotem na pudełka z pizzą czekają już grupki uchodźców.
- Patrz, oni biją się o to jedzenie. Czy ja mam robić to samo? - pyta Syryjka z Damaszku, która wraz z mężem i 5-letnim synem czeka na przekroczenie granicy. Szukają kogoś, kto kupi im wodę dla wyczerpanego dziecka.
Na koczowisku w Sentilij spędzili już jedną, przeraźliwie ziemną noc. Czeka ich kolejna.