Na pokładzie samolotu, który rozbił się pod Smoleńskiem zginął minister Mariusz Handzlik, odpowiedzialny za sprawy zagraniczne w Kancelarii Prezydenta RP. Mój przyjaciel od lat.
W 1993 roku Mariusz przyleciał na stypendium do Waszyngtonu. Profesor Jan Karski
wspominał, jak któregoś dnia, po wykładzie, podszedł doń młody uśmiechnięty człowiek i powiedział: "Mariusz Handzlik melduje przybycie. Jest Pan moim mistrzem. Chciałbym prosić, aby Profesor udzielał mi także "korepetycji” prywatnych”. Ujął tym Karskiego.
W 1994 roku, już po odbyciu stypendium i powrocie na krótko w Warszawy, Mariusz wylądował w Waszyngtonie jako sekretarz ambasady RP, potem awansował na radcę d/s politycznych.
W ogromnej mierze przyczynił się do amerykańskiej zgody na akcesję Polski do NATO. Odbywał nieskończone rozmowy na Kapitolu z amerykańskim senatorami, od których głosowania zależało przystąpienie Polski do Sojuszy Północnoatlantyckiego.
Spotykaliśmy się wtedy często. Najczęściej w towarzystwie profesora Jana Karskiego. Dyskutowali o polityce, o sposobie ułożenia stosunków Polski z nowym strategicznym aliantem – Ameryką. Mariusz wielokrotnie, żartem, mówił profesorowi, że ten powinien "zmusić” swego eks-studenta Billa Clintona, do specjalnej życzliwości dla Polski. Klimat tych spotkań efektywnie wzmacniany był kultowym drinkiem amerykańskim "Manhattan”.
Mariusz wielokrotnie korzystał z rad profesorskich, jak poruszać się w świecie amerykańskiej polityki. Nie wątpię też, że i z pomocy. On się tym nie chwalił, a profesor taktownie przemilczał.
W 1995 roku, kiedy wybory prezydenckie wygrał z Lechem Wałęsą niespodziewanie Aleksander Kwaśniewski, wśród wielkiej części amerykańskiej emigracji wojennej wybuchło "oburzenie”. Jan Nowak-Jeziorański domagał się nawet w rozmowach z niektórymi dyplomatami z ambasady RP w Waszyngtonie, aby... podali się do dymisji w geście protestu.
– Myślę, że pan nie oszalał i nie wykona takiego durnego gestu. Kwaśniewski nie jest może z pańskiej "bajki”, ale to jest legalnie wybrany Prezydent! – słyszał wtedy Handzlik od Karskiego.
W 1998 roku u Mariusza zdiagnozowano guza mózgu. Jedyną szansą był zabieg neurochirurgiczny. Radził się, co ma robić. Profesor nie pozostawił wątpliwości: "Tylko operacja i tylko w Ameryce!”. Poszedł na nią. Wszystko zakończyło się szczęśliwie.
Pamiętam, jak we trójkę z profesorem świętowaliśmy pomyślnie finał w jednej z podwaszyngtońskich restauracji. Mariusz z równo ogoloną po operacji głową i opatrunkiem przypomniał Kojaka. Wznosiliśmy "Manhattanem” toasty za tę jego głowę. On sam nie mógł. – Dajcie chociaż... powąchać – domagał się.
We wtorki Karski grywał z Handzlikiem w szachy. Zwykle były to trzy partie. Z reguły wygrywane przez profesora. Mariusz, człowiek niezwykle ambitny, zawsze twierdził, że "podkładał się” Karskiemu. "Waldek, jak bym zaczął wygrywać, Profesor przestałby mnie u siebie przyjmować. Takim dyplomatycznym matołem nie jestem”.
12 lipca 2000 roku około 18.30 w swoim apartamencie w Chevy Chase, bogatym przedmieściu Waszyngtonu, profesor toczył partię królewskiej gry ze swym partnerem. Profesor trząsł się z zimna. Mariusz zadzwonił do mnie do Nowego Jorku z prośbą, abym wpłynął na Profesora, aby zgodził się jechać do szpitala.
– Nie zawracaj pan, d…, tylko graj. Jest szach i pańska sytuacja niewesoła – usłyszałem w tle podniesiony głos Jana Karskiego.
Wygrał tę partię. Około 21.00 dał się zabrać do Georgetown University Hospital. W ostatnią podróż. Umieszczony na oddziale intensywnej terapii szybko zasnął. Już się nie obudził. Odszedł następnego dnia krótko przed jedenastą... Byłem wtedy w pociągu pomiędzy Baltimore i Waszyngtonem.
Profesor był obywatelem Polski i Stanów Zjednoczonych oraz honorowym obywatelem Izraela. Z każdego był dumny. Chciał, aby po śmierci, jeżeli przyjdzie komuś do głowy pomysł dekorowania jego trumny flagą, nie była to tylko flaga polska lub tylko amerykańska. Jeżeli, to... obie. I dodatkowo... Gwiazda Dawida, jaką oznaczano w getcie warszawskim Żydów.
Kiedy powiedziałem o tym wysokiemu urzędnikowi ambasady RP, zaprotestował: "Niemożliwe! To wbrew protokołowi”. Na nic się zdało przekonywanie, że taka była wola zmarłego. Mariusz był zdumiony. Padło męskie słowo na określenie "dyplomaty”.
Otwieranie oficjalnego konfliktu "flagowego” uwłaczałoby powadze chwili. Trzeba było robić swoje. Autentyczną Gwiazdę ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego przywiózł przybyły z Warszawy Marek Edelman, zastępca dowódcy powstania w getcie. Flagę amerykańską powiewającą niegdyś nad Białym Domem miałem ze sobą...
Trumna Jana Karskiego została wniesiona do katedry Św. Mateusza była spowita tylko biało-czerwoną, jak zapowiedzieli "ambasadzcy”. Po nabożeństwie i odczytaniu listów Aleksandra Kwaśniewskiego i Billa Clintona, do trumny zbliżył się student Profesora, rabin Michael Birenbaum i... odmówił – po raz pierwszy w tych murach – kadysz, żydowską modlitwę za duszę zmarłego.
Następnie wyjął z kieszeni Gwiazdę, która przyleciał z Warszawy i z czcią położył na polskiej fladze. Gwieździsty sztandar dołączył do niej już na cmentarzu Góry Oliwnej. Było tam już znacznie mniej ludzi niż w katedrze. Mariusz przyszedł z żoną, córkami Iwoną, Julką i małym, urodzonym w Waszyngtonie, Jankiem. Misja została wypełniona zgodnie z życzeniem Jana Karskiego.
Wkrótce potem Mariusz wrócił do MSZ, gdzie dyrektorował Departamentowi Polityki Bezpieczeństwa. Otrzymał tytuł ambasadorski, przewodniczył Komisji Kontrolnej Technologii Rakietowych (MTCR) w Paryżu od 2002 do 2003 roku.
W następnym wylądował w Nowym Jorku, jako zastępca stałego przedstawiciela RP przy Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jednym z jego zadań było m.in. wysondowanie szans na pozycję sekretarza generalnego RP przez Aleksandra Kwaśniewskiego.
Mimo, jak rzadko zgodnego poparcia tej kandydatury przez wszystkie krajowe siły polityczne, zdecydowane "niet” powiedzieli Rosjanie przy wtórze Chińczyków. Przy takiej postawie dwóch stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, sprawa była przegrana. Mariusz odebrał to jak ważną lekcję realizmu politycznego.
Po zwycięstwie wyborczym Kaczyńskiego nad Tuskiem, Handzlik zupełnie dla siebie niespodziewanie otrzymał propozycję zorganizowania prezydenckiej służby zagranicznej. Po wielu wahaniach przyjął stanowisko. Uważał się za "public servanta”, urzędnika państwowego, a nie politycznego.
Najpierw był zastępcą dyrektora Departamentu Stosunków Międzynarodowych, potem dyrektorem, otrzymał nominację ministerialną. Organizował wszystkie prezydenckie podróże zagraniczne i wydarzenia międzynarodowe z jego udziałem.
W takim charakterze przybył do Nowego Jorku by przygotowywać kolejną wizytę Lecha Kaczyńskiego na dorocznej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ. Towarzyszył mu prywatnie syn Janek, wpatrzony w ojca, jak w obraz. Potem Mariusz przyleciał już przed samą sesją ONZ. Znalazł czas na spotkanie i długi obfity obiad w naszej ulubionej chińskiej restauracji.
Rozmawialiśmy o wszystkim. Oczywiście o polityce, wyborach prezydenckich w Polsce, ale też o sprawach prywatnych. Pytałem, jak Mariusz ułożył sobie życie osobiste. Niestety, jego małżeństwo rozpadło się. Był to zapewne jeden z kosztów własnych jego służby publicznej i profesjonalnego oddania wszystkiemu, co robił na kolejnych stanowiskach.
Sprawa katyńska była dla niego jednym z najważniejszych priorytetów. Jako wielki przyjaciel Ameryki, Mariusz, podzielał pogląd, że Polska nie powinna zapominać o tych dzielnych Amerykanach, którzy za cenę świadczenia prawdy o Katyniu, ryzykowali swoje kariery, a często je przegrywali.
Pracował nad nadaniem im wysokich polskich odznaczeń, choćby już tylko – pośmiertnie. Uważał, że specjalny zaszczyt powinien spotkać profesora Janusza Zawodnego, człowieka, który od końca II wojny mobilizował Zachód i Amerykę do mówienia prawdy o Katyniu, jakby się to na Kremlu miało nie podobać.
Mariusz 11 czerwca br. skończyłby 45 lat. Miał wszystko przed sobą. Był najlepszym kandydatem na ambasadora Rzeczypospolitej Polskiej w Stanach Zjednoczonych. Postacią świetnie znaną w Waszyngtonie, nawet przez Amerykanów – odznaczaną. Jego międzynarodowe kontakty dyplomatyczne w świecie, budził podziw i szacunek.
Był po prostu zawodowcem. W pełni tego słowa znaczeniu. Kreując wydarzenia z pierwszych stron gazet, nigdy sam się nie pchał na nie. Pozostawał w cieniu. Tak, jak prawdziwy dyplomata powinien. Tak, jak go uczył podczas "korepetycji” profesor Jan Karski.
Podczas jednej z nich, profesor zapytał "studenta”, jaką ostatnią rzecz powinien zrobić dyplomata udający się na ważne przyjęcie. Mariusz kombinował niemożliwie, ale bez powodzenia. Wreszcie się poddał. Profesor popatrzył na niego z poczuciem wyższości.
"Powinien przed wyjściem... zrobić siusiu. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie miał okazję następny raz, a imperatyw pęcherza nie może wziąć góry nad imperatywem Rzeczypospolitej” – powiedział wreszcie Karski. Handzlik zerwał się i pocałował go w rękę ze słowem "Mistrzu!”
Mariusz! Życie jest generalnie bez szczególnego sensu, a żyjemy jedynie złudzeniami, że może nie tak do końca. Całe szczęście, że tego końca na ogół nie znamy.
Piję za Ciebie "Manhattana”. Profesor Jan Karski już to pewnie z Tobą robi... Dla pewności wysyłam także to pożegnanie na Twój adres e-mailowy: 39mh@interia.pl.
Dołączam song Willie Nelsona, który towarzyszył nam w biesiadowaniu i naprawianiu świata przy okazji.
Do zobaczenia.