Sonda: Kto zostanie prezydentem USA?
Stany Zjednoczone muszą we wtorek wybrać prezydenta. Nigdy dotąd z taką wzajemną niechęcią elektoratów obu kandydujących. Nigdy dotąd w sytuacji takich podziałów społeczeństwa przebiegających poza liniami politycznymi.
Nikt nie jest w stanie w racjonalny sposób przewidzieć, kto wygra. Pewne jest, że żaden wynik nie będzie dobry. Sytuacji nie uspokoi, a problemów amerykańskich do rozwiązania nie przybliży.
Po wojnie Ameryka podobne emocje wyborcze przeżywała tylko w 1960 roku, kiedy pozycje pewnego zdawałoby się kandydata do Białego Domu, republikanina Richarda Nixona atakował demokrata John F. Kennedy.
Drugi raz w 2000 roku, kiedy wydawało się, że demokrata Albert Gore odeprze atak republikanina George’a Busha. W pierwszym wypadku zdecydowała niewielka przewaga głosów elektorskich przy niemal równej licznie głosów wyborczych.
W drugim – więcej Amerykanów głosowało na Gore’a, ale po machinacjach z liczeniem głosów na Florydzie i kontrowersyjnym werdykcie Sądu Najwyższego, głosującego dokładnie wedle opcji partyjnej (sędziowie powołani w przeszłości przez prezydenta republikańskiego na ich kandydata, i odwrotnie) prezydentem został Bush.
Dziś nie chodzi jednak o partyjną wierność, a o psychologię i stan ducha Amerykanów.
Hillary Clinton jest arcydemokratką, ale Donalda Trumpa o republikańskość nikt jeszcze dwa lata temu nie podejrzewał. Równocześnie jednak tradycyjnie dotąd demokratyczny segment elektoratu - „lud roboczy”, czyli żyjący z pracy rąk młodzi mężczyźni do trzydziestego piątego roku życia, z wykształceniem maksimum średnim, niemal chórem mówią „tak” Trumpowi.
W tym samym czasie, wielki biznes i finansjera Wall Street zwykle „kręcące lody” przy republikanach, mówią: „Hillary”. Mało tego, na Trumpa odmawia głosowania wielu prominentnych polityków Partii Republikańskiej.
Chodzi bowiem o sny i marzenia. O to, jaka była Ameryka dwie dekady temu, a jaka jest dziś. Co wtedy znaczyła, jak się z nią liczono i co mogła, a jak to wygląda teraz.
Niestety dwie kadencje George’a W. Busha juniora i tyle samo Baracka Huseina Obamy były czasem dla Stanów Zjednoczonych niedobrym. Zarówno w planie międzynarodowym, jak i wewnętrznym. Prestiż międzynarodowy USA spadł, poziom życia w kraju też. Życie jest zaś tylko jedno. Amerykanie to widzą i czują. Im niżej siedzą na drabinie społecznej hierarchii tym lepiej.
Dlatego w barze, przy piwie, które kosztuje dwa razy drożej niż dawniej, wspominając kumpli ze szkoły, którzy padli po nic w Afganistanie czy Iraku, mają uszy bardziej otwarte na hasła Trumpa, który obiecuje im lepiej płatną robotę, niższe podatki i odbudowanie potęgi Ameryki. Także przepędzenie politycznych darmozjadów i osuszenie „bagna waszyngtońskiego”.
Jest to ten sam mechanizm, jak w przypadku Putina, który po rozpadzie sowieckiego imperium i załamaniu gospodarki w atmosferze ogólnonarodowej „smuty” obiecywał ludowi, że da mu robotę, a potęgę sowiecką odbuduje w nowej oligarchicznej i fasadowo-cerkiewnej scenografii.
Gadanie Donalda Trumpa o konieczności odbudowy potęgi amerykańskiej w dzień i przywrócenie amerykańskiego snu w nocy okazuje się wyjątkowo skuteczne. Zwłaszcza, że chwali się, jak sam potrafi budować hotele, kasyna i apartamentowce. Choć już nie koniecznie ma ochotę pokazać swoją sytuację finansową, bo nikt nie wie, czy jest miliarderem czy bankrutem.
Hillary Clinton wypada na jego tle… banalnie. Jest produktem wypasionego waszyngtońskiego establishmentu politycznego, który okazuje się często pijanym dzieckiem we mgle, kiedy musi wyjechać poza stolicę i zderzyć z realiami życia swoich wyborców.
Można wówczas nie wiedzieć, ile kosztuje galon benzyny i czy się ma ważne prawo jazdy, bo od dwudziestu lat jeździ tylko służbowymi limuzynami z kierowcą i obstawą. Można nie dostrzegać różnicy pomiędzy internetowym serwerem rządowym, a jakimkolwiek ogólnodostępnym, skoro komputer stoi przecież w tej samej prywatnej kuchni. To, że mogą do niej zaglądać także z… Kremla to przecież tylko złośliwy żart.
Hucpa Trumpa i banalność Clintonowej są dla Amerykanów problemem. Na pewno mieliby mniejszy kłopot, gdyby stawali na przeciw siebie John McCain po stronie republikańskiej i Bernie Sanders po demokratycznej. Ludzie innych wartości. Także jednak nieco innego wieku - pierwszy 80- drugi 75-letni.
Jeżeli wygra Trump będzie najstarszym zaprzysiężonym prezydentem w historii USA. Będzie mieć 70 lat i 7 miesięcy. Clintonowa – 69 lat i 3 miesiące. Liderowi tej klasyfikacji Ronaldowi Reaganowi, kiedy wkraczał do Białego Domu, do siedemdziesiątki brakowało dwóch tygodni.
Ani Trump, ani Clintonowa nie są tym, co w partiach, które je wystawiają, najlepsze. Są produktem kompromisu i wyrachowania.
Dla republikanów, Trump jest ostatnią być może szansą, kiedy partia ta może się jeszcze odwołać do sfrustrowanych klas niższych, nie zwracając szczególnej uwagi na mniejszości etniczne i rasowe. Za cztery lata biali mężczyźni przed czterdziestką i bez szkoły średniej o Ameryce już nie zadecydują.
Dlatego, że demograficzna rzeczywistość wprowadzi w tutejszy pejzaż wyborczy milionowe zastępy hiszpańskojęzycznych obywateli USA po high school. Zgrzytając więc zębami, republikanie postawili na „faceta z grzywką”. Bez jego wygranej Partia Republikańska po prostu może się rozsypać.
Dla demokratów Hillary była jedynym wyborem. Nie tylko dlatego, że zna się na Waszyngtonie i dobrze pływa w tamtejszym bagnie. Także z powodów moralnych. Jej ta nominacja należała się już 2004 roku, kiedy Partia Demokratyczna samobójczo postawiła na Johna Kerry. Należała się też w 2008 roku, kiedy zdecydowano się na eksperyment etniczny z Barackiem Obamą.
Gdyby zdecydowano się na przetestowanie, jak to może być w Ameryce z pierwszą kobietą-prezydent, zamiast z pierwszym Afroamerykaninem-prezydentem, być może Stany Zjednoczone byłby dziś zupełnie inne. Zaś Donald Trump zajmował się organizowaniem kolejnej edycji Miss Universe.
Dziś oboje kandydaci stają na głowie, aby zachęcić rodaków, by poszli głosować Wierzą, że to im bije wyborczy dzwon. Zobaczymy, co wydzwoni Ameryce.