Jest takie powiedzenie, że ten, kto podróżuje, żyje dwa razy. Ja twierdzę, że ten, kto podróżuje i fotografuje, żyje trzy razy. Z tej perspektywy mam już ponad 120 lat – Rozmowa z Maksem Skrzeczkowskim, malarzem, fotografem, podróżnikiem, dyrektorem Kazimierskiego Ośrodka Kultury, Promocji i Turystyki.
• Korzenie rodzinne?
– Po ojcu z Kazimierza, po mamie z Warszawy. W jakimś sensie jestem i stąd i stąd, ponieważ przez 13 lat mieszkałem w Warszawie, teoretycznie tam mógłbym dorosnąć i funkcjonować. A jednak ten Kazimierz nie dawał mi spokoju, nawoływał mnie i wzywał, dlatego tu jestem. Kazimierz zawsze był piękny, uroczy, jednocześnie bajkowy, w jakimś sensie fantastyczny, nierealny. Wróciłem do tej krainy szczęśliwości.
• Edukacja?
– Kształciłem się w Warszawie, tam skończyłem podstawówkę i szkołę średnią. Studiowałem też filozofię, ostatecznie zostałem magistrem sztuki. W Kazimierzu otworzyło się nieoczekiwanie Kolegium Sztuk Pięknych UMCS, byłem pierwszym rocznikiem, który tam poszedł i je ukończył. W bardzo krótkim czasie szkołę zlikwidowano, śmieję się, że powstała po to, bym skończył studia.
• Wróćmy na moment do dzieciństwa. Byłeś Dzieciątkiem Jezus?
– To jest bardziej skomplikowana sprawa, w trzech odsłonach. W stanie wojennym rzeczywiście byłem tym Dzieciątkiem Jezus, żywym Jezuskiem w żywej szopce. Z prawdziwą rolą, miałem bowiem pobłogosławić lud. Na próbach w klasztorze Reformatów szykowałem się do tego błogosławienia, była straszna zima, miałem buty Relaksy wystające z sianka, w końcu na Kazimierskich Jasełkach pobłogosławiłem ten lud. Ale ta historia ma jeszcze dwie odsłony.
• Druga odsłona?
– Jak kręcono film „Dwa księżyce”, to mój ojciec zagrał tam Boga. W willi Pruszkowskiego siedział na tarasie i był malowany jako Bóg. Zresztą powstał z tego obraz, który dziś jest w muzeum.
• A trzecia odsłona?
– Ileś lat później do grobu na Wielkanoc trzeba było wykonać rzeźbę Chrystusa. Padła propozycja, żeby ze mnie zdjąć odlew. Postanowiłem przygotować się do tej operacji, przez trzy dni nic nie jadłem, trwając w poście dosłownym i symbolicznym. Moje ciało zostało odlane, rzeźba na Wielkanoc trafiła do grobu i pamiętam emocje, gdy przyszedłem do kościoła i zobaczyłem tam siebie. To był nokaut, rodzaj wstrząsu, bo jest w tym zdarzeniu mocna symbolika. Ta symbolika jest ze mną cały czas, bo rzeźba rokrocznie składana jest do grobu i się z nią spotykam. Zaczęło się od dzieciątka w żłobku, a skończyło w grobie.
• Studiowałeś malarstwo, skąd fotografia w twoim życiu?
– To chyba kwestia wrażliwości, która nie dawała mi spokoju i różne rzeczy z nią robiłem. Od lat piszę różne rzeczy, żeby ten świat jakoś okiełznać, zarejestrować i uchwycić, nie dać mu przeminąć. Kształciłem się w kierunku malarstwa, ale to fotografia przylgnęła do mnie najbardziej. Okazało się, że to jest to. Poprzez fotografię staram się opowiadać o tym, co mnie fascynuje, a co mnie drażni, niepokoi, dziwi.
• Pamiętam, jak na jednym ze spotkań w Kazimierzu Dolnym fotografowałeś małym kompaktem, odpornym na upadki.
– Dziś w sposób nieokiełznany fotografuję aparatem telefonicznym, który zaspokaja moje potrzeby z zakresie fotografii, wydaje mi się, że komórka jest przydatnym narzędziem w wielu sytuacjach. Mam je zawsze przy sobie. To się sprawdza.
• To właśnie komórką zrobiłeś zdjęcie, za które dostałeś nagrodę na Grand Press Photo 2021 i w dodatku zrobiłeś je w waszym domu?
– Tak, w kategorii „Życie codzienne”. Próbujemy aparatem okiełznać daleki świat i się nim fascynujemy, a czasem najbliżej nas są być może najważniejsze, najpiękniejsze, najbardziej zasadne kadry. Okazuje się, że nie wychodząc z domu można zrobić zdjęcie, które ma w sobie coś wyjątkowego. Wciąż staram się nie dać rutynie i znieczuleniu, często jest tak, że się przyzwyczajamy do tego, co jest obok nas i na naszym oku pojawia się bielmo. Staram się z tym walczyć i wciąż sobie to bielmo zdzieram z oka, żeby znowu na świeżo spojrzeć na to, co już doskonale znam.
• Na nagrodzonej fotografii jest twoja żona. Zróbmy przystanek. Gdzie poznałeś swoją żonę?
– Podczas pokazu swoich fotografii z podróży do Indii. Potrzebowałem ochotniczki z publiczności, żeby ją ubrać w sari. Na pokazie była piękna brunetka, która wpadła mi w oko, ubrałem ją w sari, na czole przyczepiłem mały diamencik. Irys została moją żoną. To krótka historia, ale magiczna.
• Co to jest miłość?
– To jest tajemnica i zagadka. Coś bardzo skomplikowanego, złożonego i absolutnie niepowtarzalnego. Jest w tym dużo magii i racjonalizowanie tego wydaje się bezcelowe.
• Mówi się, że w życiu ważna jest praca, pasja, pieniądze, zdrowie, rodzina, przyjaźń, wiara, Bóg. No właśnie, co w życiu jest ważne?
– Ważne jest to, że jak to życie nam się skończy lub będzie kończyć, to żebyśmy mieli poczucie, że wykorzystaliśmy swój talent i nie zmarnowaliśmy potencjału, który został nam dany. Ważne jest szlifowanie siebie w kierunku robienia tego, co powinniśmy robić. Każdy ma inne powołanie i inną rolę do wypełnienia.
• No właśnie, każdego dnia czekają na człowieka 24 nowiutkie, jeszcze nie napoczęte godziny, a człowiek nie potrafi tego wykorzystać?
– Mam przeczucie, że wykorzystuję czas, który jest mi dany. Kiedyś, po powrocie z Ukrainy powiedziałem, że jak kiedyś umrę, to przynajmniej ludzie powiedzą, że sobie pożyłem. Jest takie powiedzenie, że ten, kto podróżuje, żyje dwa razy. Ja twierdzę, że ten, kto podróżuje i fotografuje, żyje trzy razy. Z tej perspektywy mam już ponad 120 lat.
• Opowiedz o trzech ważnych wyprawach fotograficznych?
– Zacznę od końca. Na mapie moich podróży niezwykle ważna jest Ukraina. Pierwszy raz pojechałem tam w 2004 roku, do tej pory tam jeżdżę. Jest to wyprawa rozłożona na raty, wyprawa, która koryguje aspiracje, wyobrażenia, chore ambicje. Z Ukrainy wracam jak z rekolekcji, szczególnie teraz, kiedy już trzy razy byłem w Donbasie w czasie działań wojennych. Ukraina jest miejscem okropnym, przerażającym, ale jednocześnie też fascynującym, nie dającym spokoju. Czuje się zobowiązanym tam wracać, o tym mówić i to fotografować.
• Powiedziałeś rekolekcje?
– Jedną z takich rzeczy, jaka nie daje mi spokoju to jest na przykład sytuacja, której doświadczyłem w metrze w Charkowie. Tam było bezimienne dziecko, które się urodziło na tej stacji półtora miesiąca wcześniej, nie miało imienia, nie było chrzczone, nie było zarejestrowane, nie widziało dziennego światła. Nie mogłem go nawet zobaczyć, by był taki przesąd, że nie można pokazać dziecka nieochrzczonego, które nie ma imienia.
• Druga wyprawa?
– Indie. Były dla mnie totalnym zaskoczeniem. Z jeden strony bajkowo magiczny kraj, działający na wszystkie zmysły, z drugiej strony kraj, gdzie jest bieda, ludzie żyją w skrajnej nędzy. To taka ciemna strona księżyca, z której wracamy do swojej jasnej i czyściutkiej strony. Podróżowanie na pełnym zaangażowaniu daje jakąś empatię ze światem, zanurzenie się w problemach tego świata, który często jest dość odległy i nas po prostu nie obchodzi.
• Trzecia podróż, trzecie miejsce?
– To dziwna podróż, bo geograficznie najbliższa, ale w pewnym sensie najdalsza. Kilkanaście lat temu zacząłem realizować projekt fotograficzny na temat cyrku. To jest kraina, która w pewnym sensie jest wszędzie, bo chodzi o społeczność, żyjącą w swoim zamkniętym świecie, do którego my, cywile, nie mamy wstępu, nie możemy w ten świat wejść i go doświadczyć. Mi się to udało, regularnie wracam do cyrku. Zacząłem fotografować cyrk w 2011 roku, w międzyczasie zmieniło się nastawienie do cyrku, z cyrku zniknęły zwierzęta, a były tam przez blisko 200 lat. Takich światów, jak cyrk jest bardzo dużo i są to różne światy. Miałem podczas cyrkowych podróży dużo przygód, niemal literackich, niemal filmowych. Na przykład z linoskoczkiem chodziłem na linie na wysokości 7 metrów. Z czystym sumieniem mogę o sobie powiedzieć, że jestem cyrkowcem.
• Mam nadzieję, że po tej linie chodziłeś z asekuracją?
– Nie, nie, bez asekuracji. Na próbie robiłem zdjęcia linoskoczkowi, który miał na koncie rekordy Guinnessa, był wówczas jednym z najlepszych linoskoczków świata. Wszedłem na maszt i stałem na jednym z malutkich trapów, na dole w międzyczasie panowie montowali kulę śmierci. W pewnym momencie ów linoskoczek zapytał, czy zdecyduję się z nim przejść po linie? Było mi niezręcznie odmówić, bo to by świadczyło, że mu nie ufam. Zaryzykowałem, ale nie do końca wiedziałem, jak to się rozwinie. Poprosił mnie, żebym złapał za tyczkę, która służy mu za stabilizację i go balansuje. Zrobiłem krok, powoli szedłem w jego kierunku, jak zobaczyli to montażyści kuli śmierci, złapali się za głowę. W pewnym momencie zapytał się, czy idziemy dalej. Powiedziałem, że wolałbym wrócić. Szedłem, tyczka dawała mi poczucie, że trzymam się poręczy. Wróciłem, stanąłem na malutkim trapie, odetchnąłem.
• Nieźle, mówi się, że sztuka życia to umiejętność balansu. Miałeś niezłą szkołę?
– Tak, od tamtego czasu wiem, iż należy uważać, żeby w żadną stronę się nie przeciążyć.
• Wróćmy do fotografii. Człowiek łapie kadr za pomocą oka, w tym momencie obraz zapisuje się na dnie oka, naciska spust, obraz zapisuje się na matrycy. Co w fotografii jest ważne?
– Ktoś powiedział, zrób takie zdjęcie, że gdyby nie ty, to świat takiego zdjęcia by nie ujrzał. Ma wielką wiarę w to, że każdy ma inną wrażliwość, inne fascynacje, inne lęki, poprzez fotografię może tak, jak się wypala znak zwierzętom, oznakować siebie. Kiedyś zadałem studentom zadanie, by krótko napisali czym jest dla nich fotografia. Jedna ze studentek napisała: fotografia to ja – i tego się trzymam. Chodzi o to, żeby w każdym zdjęciu była nasze piętno indywidualizmu. Fotografia jest dziennikiem, pamiętnikiem, może nawet konfesjonałem czasem, takim miejscem, w którym zostawiamy siebie i w którym odbijamy siebie.