Rozmowa z Robertem Makłowiczem, dziennikarzem, pisarzem, publicystą, krytykiem kulinarnym i podróżnikiem
• Co zamierza Pan robić po zakończeniu współpracy z TVP?
– Życie nie znosi próżni, pojawiło się kilka propozycji, wręcz byłem zaskoczony, że tak dużo, ale to było miłe zaskoczenie. Nie mogę jeszcze powiedzieć, dla kogo będę pracował, bo z nikim nie podpisałem umowy. Rozmowy trwają. Nieprawdą są plotki, jakobym specjalnie sprowokował to zamieszanie, żeby wypisać się z telewizji publicznej. Nie byłem z nikim dogadany.
• Najbliższa Pana podróż kulinarna?
– Na początku czerwca, zaraz po wrocławskim festiwalu „Europa na Widelcu”, jedziemy na Ukrainę, w taką specyficzną część, bo mało znaną Ruś Zakarpacką i fragment dzisiejszej Ukrainy, który przez tysiąc lat należał do Królestwa Węgier. To południowa strona Karpat, więc już winorośl, ciekawa kuchnia. Potem byłoby grzechem nie pojechać na Huculszczyznę i tereny, które słynęły z kurortów. W miejscowości Kosowo leczono ludzi podając im wegetariańskie jedzenie. Pierwsza w historii Polski książka wegetariańska, dawniej nazywana jarską, powstała w Kosowie. Żyła tam bardzo ładna pani doktor, która – jak głosi legenda – była kochanką Piłsudskiego. Z kolei potem znowu byłoby grzechem nie pojechać na Bukowinę, a tam do Czerniowiec. Od osiemnastego wieku należały one do Austrii, to był Galicja, miasto wielokulturowe, gazety wychodziły tam w kilkunastu językach. Niemcy, Ukraińcy, Polacy, Ormianie... Prawdziwy tygiel.
• Proszę opowiedzieć mi o swojej drugiej pasji, która sprowadza Pana do Lublina, do restauracji Alan Hugs.
– Do Lublina sprowadza mnie podawane tu wino i życzliwość gospodyni tego miejsca. Tak się składa, że importuję wina. To trunki wyłącznie z Europy, pochodzące od niewielkich producentów, najczęściej moich przyjaciół.
• Wiem, że są to niszowe wina, a Pan szczególnie wspiera dobre polskie winnice.
– Polscy winiarze nabierają coraz większego doświadczenia. Wchodząc do Unii Europejskiej nie byliśmy traktowani jako kraj winiarski, nie ma u nas zatem ograniczeń w produkcji. Czechy, Słowacja mają ograniczenia, a u nas można wszystko.
• Mam wrażenie, że Polacy szukają win z najdalszych zakątków świata, a nie doceniają europejskich, które Pan popularyzuje.
– Oczywiście tego polskiego wina nie wystarczy dla wszystkich, bo produkcja jest niewielka. Właśnie piliśmy wino od człowieka, który ma kilkunastohektarową winnicę. To spory areał jak na Polskę. W „nowym świecie” kilkanaście hektarów to jest jakiś żart, winnice mają kilka tysięcy hektarów, dlatego wino jest tańsze, ale jest też przemysłowe. Z tego powodu powinniśmy szukać wokół nas. Wiadomo, że częściej jadamy jabłka niż mango, ziemniaki częściej niż bataty. Ale do naszych produktów powinniśmy dobierać wina, które są u nas wytwarzane.
• Jakie zatem wina poleca Pan do kolacji opartej na lubelskich produktach regionalnych?
– Powinno być zdecydowanie więcej wina białego, co jest zgodne z tym, że 70 proc. win wypijanych na całym świecie to wina białe. Wina czerwone mają garbniki i taniny, są zatem ciężkie. Do restauracji Alan Hugs wprowadzamy polskie wino Pino Gris, bardzo ciekawe, bo różowe, choć z białych winogron.