Córki zmarłej na raka Barbary Kubaczyńskiej-Budynkiewicz nie trafią do domu dziecka. Dziś sąd ustanowił dla nich rodzinę zastępczą.
- Czuję wielką radość i ulgę - powiedziała nam Agnieszka Grzywaczewska natychmiast po wyjściu z sali sądowej. - Nie mogę się już doczekać, kiedy tę szczęśliwą wiadomość przekażę dziewczynkom. One też się denerwowały, od kilku dni pytały, czy są zaproszone do sądu. Jak tylko wrócą ze szkoły uczcimy jakoś ten szczególny dzień. Mamy przecież nową rodzinę.
- Znakomita wiadomość - ucieszyła się razem z nami psycholog Grażyna Sobiecka-Górniak. - Nie ma wątpliwości, że rodzina zastępcza jest lepsza od najlepszego domu dziecka. Jeśli zaś chronimy w ten sposób więzi już istniejące, to jest niemal sytuacja idealna. Taka rodzina to szansa dla dzieci na normalne życie.
Tę historię śledzimy od kilku miesięcy. Wszystko zaczęło się od dramatycznego telefonu od naszego Czytelnika, który zaapelował o pomoc dla umierającej na raka 38-letniej Barbary Kubaczyńskiej-Budynkiewicz. Lekarze stwierdzili u niej nowotwór z przerzutami i wypisali ze szpitala do domu. Barbara nie wiedziała gdzie szukać pomocy, nie miała pieniędzy na plastry przeciwbólowe. Wraz z naszymi Czytelnikami pomogliśmy przejść Barbarze przez najtrudniejsze tygodnie życia. Zapewniliśmy jej opiekę lekarską i pomoc socjalną.
W ostatnich dniach jej największym problemem było, kto zaopiekuje się jej córkami: 11-letnią Klaudią i 9-letnią Olą. Tuż przed śmiercią Barbara poprosiła swoją przyjaciółkę Agnieszkę Grzywaczewską, by zajęła się dziećmi, gdy jej zabraknie. Gdy 11 lipca Barbara zmarła, jej przyjaciółka natychmiast zaopiekowała się dziewczynkami. - Jesteśmy wraz z mężem i naszym synkiem bardzo z nimi zżyci, nie ma mowy, by teraz trafiły do domu dziecka. A poza tym taka była ostatnia wola Basi - powiedziała Grzywaczewska.
I tym razem nie zawiedli nasi Czytelnicy. Do redakcji rozdzwoniły się telefony z ofertą pomocy dla Grzywaczewskich. Karolina Kwaśniewska, pełnomocnik wojewody ds. kobiet i rodziny pomagała im przejść przez gąszcz prawnych przepisów. Zgłosiła się też m.in. pani Monika, właścicielka jednej z lubelskich firm. Zaoferowała pomoc materialną, ale też zaprzyjaźniła się z dziewczynkami, które teraz często ją odwiedzają.
- Nie zostaliśmy sami. Na każdym kroku czuliśmy wsparcie ludzi. Bardzo nam to pomogło i dziś wszystkim za to serdecznie dziękuję - mówi wzruszona Agnieszka.