Manajom burza zniszczyła w czerwcu dom. Sześcioosobowa rodzina razem z ocalonymi sprzętami przeniosła się do drewnianej szopy. Mieszkają tam do dziś, bez prądu i ogrzewania.
- To cud, że nikomu nic się nie stało - mówi Irena Manaj. - Wiatr najpierw zerwał połowę dachu, a później opuścił go z powrotem. Posypało się szkło i gruz. Wszędzie było pełno kurzu. Dzieci zaczęły płakać. Nam też ugięły się nogi ze strachu.
Wichura powtórnie podniosła nadwątlony dach i ponad zabudowaniami gospodarczymi i sadem porwała go aż na pole sąsiada. Dobrych kilkadziesiąt metrów od podwórza. Z pobojowiska Manajowie próbowali ocalić dobytek, który przetrwał. Wszystko przenieśli do drewnianej szopy i letniej kuchenki. Ta ostatnia jest zbyt mała, by pomieścić sześć osób. Zamieszkali więc w przylegającej do stodoły szopie. Tam śpią i trzymają większość rzeczy. W kuchence przygotowują posiłki. Ani w jednej, ani w drugiej nie ma elektryczności. Wszędzie jest zimno.
- W lecie jeszcze jakoś dało się wytrzymać - mówi Antoni Manaj, głowa rodziny. - Ale teraz robi się coraz zimniej. Nie można się umyć ani nic.
- Dzieci kładą się spać w ubraniach - dodaje jego żona. - Pod spodem mają te, co do szkoły, na wierzch daję im inne, stare. Syn jest chory na astmę. Mąż też powinien pójść do szpitala, jest w stanie przedzawałowym.
- Ale jak mam iść, kiedy tu rodzina bez dachu nad głową zostanie? - pyta gospodarz. - Tam dopiero bym się wykończył z niepokoju.
Mówi, że ma dosyć życia, ale żyć trzeba dla dzieci. Gdyby nie one...
- Znikąd pomocy - skarżą się Manajowie. - Chyba zwrócimy się do prezydenta Białorusi, bo polskich władz zwykły chłop nie obchodzi.
Obietnic dostali mnóstwo, ale domu jak nie było, tak nie ma. O pomoc prosili gminę i starostwo. Jeden z wysoko postawionych urzędników miał powiedzieć przez telefon Manajowi: "Nie ja te dzieci robiłem, nie ja je będę chował”. Napisali nawet do wojewody. Żadnej odpowiedzi do dzisiaj nie otrzymali.
- Traktują nas tak, jakbyśmy sami sobie ten dom zburzyli, jakby to była nasza wina - skarży się Manajowa. - A co my winni jesteśmy? Przyszła burza i wszystko zabrała.
Władze gminy uważają, że zrobiły już dla rodziny Manajów dużo.
- Pan Manaj dostał pozwolenie na wycięcie pięciu topól na krokwie - wylicza Teresa Kocińska, sekretarz gminy. - Dostali też pięć ton cementu, trzy wywrotki piasku, eternit i okna. Do tego jeszcze propozycję nieodpłatnej pomocy przy prowadzeniu prac ziemnych. Niestety, gmina nie dysponuje lokalem socjalnym, do którego można byłoby przenieść tymczasowo rodzinę. Za kilka dni wójt osobiście wybiera się do Koziej Góry, aby dowiedzieć się na miejscu, w jaki jeszcze sposób można im pomóc.
Choć większość materiałów budowlanych rzeczywiście udało się już zgromadzić, brakuje pieniędzy na rozpoczęcie budowy.
- Jeżeli zacząłbym budować już teraz, do mrozów postawiłbym chociaż część budynku - mówi Manaj. - Byłoby się gdzie schronić i jakoś byśmy przezimowali. A tak, boję się nawet myśleć, co będzie.