Wykonujący wczoraj rutynowy lot ćwiczebny porucznik Grzegorz Klimkiewicz z dęblińskiej ''Szkoły Orląt'' zaczepił prawdopodobnie prawym skrzydłem samolotu Iskra o drzewo. Samolot rozbił się. Pilot nie zdążył się katapultować i zginął w płomieniach.
- Kiedy to się stało, przelatywał nad konarami już trzeci raz - opowiada Józef K. który w momencie katastrofy pilnował wnuków na pobliskim podwórku. On oraz pracujący obok na polach sąsiedzi usłyszeli trzask łamanych przez skrzydła samolotu gałęzi, zaraz potem płomienie ogarnęły samolot i drzewa.
- Kiedy jeszcze spadał, rzuciliśmy robotę na polu i pobiegliśmy go ratować, ale zanim dobiegliśmy samolot cały płonął. Trwało to może dwie minuty - opowiadają rolnicy, którym ostatecznie udało się wyciągnąć ciało dopiero wtedy, gdy ogień powoli przygasał.
Szczątki Iskry rozsypały się na kilkusetmetrowym polu. Zwęglony kadłub i koła spadły na rżysko, silnik leżał kilka metrów dalej. Obok kadłuba wypadł otwarty spadochron, był rozerwany. Dwadzieścia metrów dalej, za drzewami, o które zahaczył samolot leżały połamane skrzydła Iskry, ich fragmenty wisiały nawet na gałęziach. Porucznik Grzegorz Klimkiewicz miał 26 lat. Za sterami samolotu spędził około 750 godzin. Przed trzema laty ukończył Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych. Był żonaty, nie miał dzieci.
- Pilot wykonywał lot ''do strefy'' z zamiarem wykonania prostych elementów pilotażowych na wysokości lotu koszącego. Tego rodzaju loty wykonuje się nawet na wysokości do 50 metrów nad ziemią. Były to rutynowe ćwiczenia - mówi ppłk Waldemar Głodek ze ''Szkoły Orląt''.
- W tej chwili trudno jest określić, co było przyczyną katastrofy. Wyjaśni to specjalnie powołana komisja badania wypadków lotniczych Ministerstwa Obrony Narodowej. Miejsce katastrofy jest zabezpieczone. Wkrótce zacznie działać komisja badania wypadków lotniczych - powiedział mjr Witold Kalinowski, rzecznik dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej