Kiedy Przemek jak zwykle powiedział do słuchawki - "cześć tato, to ja”, Leszek Błaziak już był pewien, że po gehennie oczekiwania na wiadomość, stał się cud. Państwo Barbara
i Leszek Błaziakowie słyszeli w telewizji, że prawdopodobnie zginęli wszyscy, którzy znajdowali się powyżej 10. piętra w World Trade Center. Ich syn Przemek pracował na 50. piętrze...
Przemek mówi:
Przedzierając się niemal po omacku na dół minął służby ratownicze i porządkowe. Strażaków, policjantów, ludzi z noszami, którzy szli do góry na pomoc uwięzionym w budynku. Wybiegł na ulicę i obejrzał się dopiero po 300 metrach. Właśnie w tym momencie wieżowiec zawalił się jak wciągnięty pod ziemię. Ci, co szli na pomoc innym zginęli w gruzach... Wszystko ogarnęła chmura pyłu i odłamków.
Już nie pamięta, jak przebył dalszą drogę.
- On uciekł ze szponów śmierci - mówi pan Leszek. - Mam wrażenie, że kiedy wczoraj wieczorem, cudownie ocalony, nam to wszystko opowiadał przez telefon, sam sobie jeszcze nie zdawał sprawy z tego, co przeszedł. Gdyby wrócił z 27. piętra, to by nie żył.
Przemek Błaziak doszedł piechotą do siedziby ONZ, gdzie pracuje żona.
- Amerykanie są bardzo spontaniczni i emocjonalnie to przeżywali - dodaje pani Barbara, mama Przemka. - Każdy już wiedział, że Magda czeka na męża. Wszyscy się modlili za niego, jak kto umiał. Kiedy przyszedł cały i zdrowy, zapanowała ogromna i szczera radość, płacz i uściski, jak gdyby znalazła się bliska osoba.
Wracali z Magdą do domu piechotą, na drugą stronę rzeki. Szok, jaki przeszedł dał znać o sobie. Bał się przejść przez most. Bał się, że może być zaminowany.
W domu już oczekiwali sąsiedzi, znajomi i przyjaciele, dzwonił bez przerwy telefon czy wszystko w porządku.
- Oni bardzo szybko się organizują - wyjaśnia pani Barbara. - Przemek jest specjalistą od relacji korporacyjnych w japońskiej grupie finansowej Mizuho Financial Group. - Już wieczorem dzwonił do niego szef, wypytywał o współpracowników, o to czy ktoś się uratował i mówił, że trzeba szybko organizować pracę na nowo. Do synowej też dzwoniła jej szefowa zaniepokojona czy wszystko w porządku. Tam są silne więzi, poczucie wspólnoty, chęć niesienia pomocy i nie ma chaosu.
Pani Barbara uważa, że synowi pomógł jego refleks i to, że zawsze był aktywny fizycznie, sprawny, wysportowany. Szybko zorientował się, że trzeba uciekać, ale nie wsiadł do windy, w której mógłby zostać uwięziony no i pięćdziesiąt pięter pokonał w czasie, który uratował mu życie.
- Jesteśmy bardzo, bardzo szczęśliwi - mówi ojciec Przemka. - Prawdę powiedziawszy też jeszcze do nas nie dociera to, że stał się cud i nasz syn żyje. Powinniśmy dać na mszę dziękczynną.