Kiedyś jeden z ważniejszych punktów w Lublinie. Potem przez wiele lat zaniedbany zabytek bez gospodarza. Aż wreszcie XIX-wieczny miejski zdrój doczekał się remontu i pamiątkowej tablicy.
Kiedyś stała na skrzyżowaniu ulic Ruskiej i Szerokiej, w centrum dzielnicy żydowskiej. Dziś jest częścią placu manewrowego dworca PKS i jedyną pozostałością po lubelskim Podzamczu, kompletnie zniszczonym w czasie wojny
Choć koszty remontu historycznego obiektu (stojącego na terenie Lubelskich Dworców) nie były zawrotne, to musiał pojawić się ktoś, kto wyłożył gotówkę z własnej kieszeni.
– 40 tys. zł. Tyle kosztowały prace budowlane. Wszyscy inni pracowali przy tym projekcie za darmo – mówi Joanna Zętar z Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN.
Ten człowiek z pieniędzmi to Julian Mahari. Urodzony w Tel Avivie w polskiej rodzinie, od 18. roku życia mieszkający w Szwajcarii. Naukowiec, który przez 20 lat uczył ekonomii na UMCS, a do Polski po raz pierwszy przyjechał 30 lat temu. Jak podkreślał na poniedziałkowej konferencji prasowej – zaangażowanie się w renowację ostatniego murowanego obiektu dawnej dzielnicy żydowskiej, było pomysłem nie jego, ale jego młodszego syna Raphaela.
– Jestem tu w specyficznej roli, bo w roli ojca – mówi Julian Mahari. – 19-letni chłopak w dalekiej Szwajcarii bardzo chciał się w taki projekt zaangażować. Pytałem: po co ci to? Odpowiadał cytatem „Kiedy jak nie teraz? Gdzie jak nie tu? Kto jak nie my?”
19-letni Raphael nie mówi po polsku. Płomienną przemowę odczytał po angielsku.
– Czuję się zaszczycony stojąc dziś tutaj między wami. Moja troska o zdrój ma swój początek w szkolnym projekcie. Cieszę się, że przyjęła formę upamiętnienia i przestrogi dla przyszłych pokoleń. A możliwość włożenia własnego wkładu w ulepszanie świata daje mi poczucie spełnienia.
Zasad gospodarki rynkowej od Juliana Mahari uczył się prezydent Lublina, który studiował ekonomię na UMCS.
– Zaimponowało mi, że Julian dał się wciągnąć w tę opowieść o świecie, którego już nie ma – komentuje Krzysztof Żuk, kiedyś w relacji student – wykładowca, dziś prezydent – darczyńca.
Studnia ma wyczyszczone cegły, nowe: fugi, wewnętrzne tynki, przeszklenia. Będą jeszcze nowe płyty chodnikowe wokół. Będą, bo z powodu pożaru pobliskiego targu prace się opóźniły. Nie ma za to wody.
– Nie planujemy tego ze względów sanitarnych – mówi Joanna Zętar. – Planujemy natomiast włączenie miejskiego zdroju w trasę oprowadzania po terenie dawnego lubelskiego getta.
W 1908 r. takich zdrojów, w których za 1 grosz można było kupić wiaderko wody, było w mieście pięć. W czasie wojny studzienka była miejscem, gdzie mieszkańcy getta przychodzili nie tylko po wodę, ale też po to, by wymienić informacje, dowiedzieć się, co się w mieście dzieje. Na starych fotografiach przed zdrojem zawsze stoi kolejka ludzi z metalowymi wiadrami. Po wojnie, gdy zaczęły działać miejskie wodociągi (a cena wiaderka wzrosła do 2 groszy), studzienka przestała być potrzebna. Bez właściciela i użytkowników przez lata popadała w ruinę. Stoi do dziś, bo w 1972 r. została wpisana do rejestru zabytków.