Protestujący nie chcą likwidacji WSK. Do zakładu przynieśli materace, pościel, dresy i napoje. Nie wykluczają, że strajk przyjmie ostrzejszą formę. Dziś do głodujących mają dołączyć
dwie osoby.
– Do sądu trafił wniosek o upadłość naszego zakładu. My uważamy, że WSK ma szansę przetrwać – mówi Stanisław Koper, przewodniczący KZ Solidarności. – Z prezesem chcemy rozmawiać o przyszłości wytwórni.
Głodujący wierzą, że gdyby WSK dostała pieniądze i spłaciła wierzycieli, wyszłaby na prostą. To dla nich szansa na przetrwanie. Ostrzegają, że jeśli prezes nie przyjedzie do Tomaszowa, przestaną pić soki i wodę mineralną.
Jan Mazur, rzecznik prasowy PZL Świdnik, poinformował nas, że na razie prezes nie wybiera się do Tomaszowa. Tym bardziej że związkowcy już dostali propozycje – uważa Mazur.
– To są propozycje nie do przyjęcia – denerwuje się Koper. – Obiecują, że około 40 naszych pracowników dostanie zatrudnienie w Świdniku. Ale wtedy musieliby dojeżdżać do pracy ponad 100 km. To nierealne.
Choć prezesi WSK nie pozwolili wpuszczać dziennikarzy do zakładu, udało się nam porozmawiać z protestującymi. – Pracuję tutaj 25 lat i jeśli zakład upadnie, to w zawodzie tokarza na pewno nie znajdę pracy – mówi Mieczysław Majdański. – Dlatego wziąłem z domu dres, koc i przyszedłem protestować. Nie wrócę do domu na noc.
Pomimo protestu, w WSK nie przerwano produkcji. Zakład w Tomaszowie zatrudnia teraz 118 pracowników. Wytwarza części do samochodów ciężarowych. – Od pięciu lat przynosi straty, które liczymy w milionach złotych. W obecnej strukturze zakład nie ma szans na funkcjonowanie – mówi rzecznik PZL Świdnik.
Z ostatniej chwili...
Protestujących ucieszyła ta wiadomość. – Zyskamy czas na rozmowy i negocjacje z właścicielami – mówi Stanisław Koper.