Trzęsienie, zgrzyty, hałasy i... spadłam z fotela. Nie było szyby, tylnych drzwi, pękła jakaś rura - opowiadała wczoraj naszemu reporterowi 16-letnia Ewelina Boruch, która była uczestniczką niedzielnego wypadku polskiego autokaru w Rumunii
Ewelina do Polski wróciła w poniedziałek samolotem. Z Warszawy do Nałęczowa dojechała pociągiem. - Odebrałem córkę na dworcu - mówi jej ojciec.
Dziewczyna doskonale pamięta wydarzenia z niedzieli. - Jak większość spałam w momencie wypadku - opowiada. - Po wypadku wszystko było jakieś dziwne, ale przejeżdżający obok Rumuni, którzy widzieli wypadek, od razu sięgali po komórki i dzwonili. Policja i karetki zjawiły się niemal od razu.
W autokarze jechał też jej brat, starszy o dwa lata Krzysztof. Siedział tuż przed nią. - Było straszne zamieszanie, więc rozmawiałam z nim bardzo krótko - opowiada dziewczyna. - Zajęto się nami natychmiast... Najgorsze było to, jak w telewizji zobaczyłam swojego kolegę, który stracił rękę.
Krzysztof Boruch doznał uszkodzenia kolana. Do jego oka dostały się też odłamki szkła z rozbitych okien autokaru. - Po badaniach w Warszawie okazało się, że nie wszystkie odłamki zostały usunięte - wyjaśniał wczoraj Waldemar Boruch. - Teraz właśnie trwa operacja. Zmieniono mu również szwy i gips na nodze.
Na kolonie do Bułgarii wyjechała szóstka dzieci z naszego regionu: troje z Nałęczowa (trzecie z nich, Dagmara Sawa, przebywała wczoraj w hotelu na Okęciu), dwójka z Chełma i jedno z Zamościa, które do Polski miało wrócić wczoraj przed wieczorem rządowym samolotem. Z dziećmi lub z rodzicami z Chełma mimo starań nie udało się naszym reporterom skontaktować.
Jak poinformowała attaché prasowy Ambasady Polski w Bukareszcie, Monika Wysocka, formalna ekspertyza w sprawie przyczyn wypadku miała zostać przekazana wczoraj do polskiego konsulatu. Na razie rumuńska policja nieoficjalnie sugerowała, że przyczyną wypadku mogło być zaśnięcie lub nieuwaga kierowcy przy nadmiernej prędkości pojazdu.