Rozmowa z Tomaszem Manem, reżyserem musicalu „Jesus Christ Superstar”, którego premierę w Operze Lubelskiej zaplanowano na 23 marca.
Chłopak z Galicji?
– Dokładnie z Rzeszowa, gdzie się urodziłem. Tam chodziłem do podstawówki, do liceum, ale maturę już robiłem we Wrocławiu.
Wyleciał pan z liceum za długie włosy?
– W liceum miałem gitarę i zespół punkowy Topaz. Ale nie z tego powodu wyleciałem. Nie dogadywałem się z matematykiem. A wracając do zespołu, miałem ich kilka; gdzie byłem, tam sobie podgrywałem. Byłem gitarzystą Cartoon People oraz solistą i autorem tekstów w zespole Ośem. Teraz robię muzykę do swoich spektakli.
Co po maturze?
– Skończyłem polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim, zacząłem pisać doktorat u prof. Janusza Deglera, wyjechałem do Indii, następnie zdałem na studia reżyserskie w Akademii Teatralnej w Warszawie.
Skąd ta podróż do Indii?
– To było moje marzenie. Jestem miłośnikiem buddyzmu. Okazało się, że to była przygoda życia.
Czego nauczyły pana Indie?
– Miłości do wszystkich istot stworzenia, do tego, co żyje. Nie tylko do człowieka, ale w ogóle.
Wróćmy do teatru. W 1999 roku powstała rock-opera „Misterium 1999”.
– Jeszcze w szkole teatralnej prof. Wojciech Siemion zaproponował nam średniowieczne wiersze do inscenizacji. Pomyślałem, że zrobię muzykę do tych wierszy, które dotyczyły spraw religijnych, również ukrzyżowania Jezusa. Podjąłem temat. Prezentowaliśmy sztukę na Festiwalu „Klasyka Polska” w Opolu, „Misterium 1999” okazało się wydarzeniem.
Był pan asystentem Grzegorza Jarzyny, Agnieszki Glińskiej i Mai Komorowskiej. Czego pan nauczył się od Jarzyny?
– Wyobraźni i wolności. Oraz decyzyjności. Od Agnieszki Glińskiej nauczyłem się pracy z aktorem. Od Mai Komorowskiej: sposobu mówienia. Wagi słowa.
W 2002 roku był pan stypendystą warsztatów dramaturgicznych w ramach Festiwalu „Berliner Treffen”.
– Obejrzałem około 60 spektakli, miałem warsztaty dramaturgiczne. To było świetne doświadczenie.
Pozwoli pan, że zacytujemy fragment jednej z pana sztuk „Katarantka”: „Człowiek jest jak porcelanowa filiżanka, którą można tak łatwo skrzywdzić... Tak łatwo obrazić... Tak łatwo zdradzić... (...) i nie zrozumieć... przekreślić... i zniszczyć”.
– To sztuka o samotnej kobiecie. Poznałem taką osobę, była ociemniała, rodzina ją zostawiła, odwiedzałem ją. Była bardzo delikatną osobą. Z tej delikatności narodziła się sztuka.
Chciałbym, żebyśmy zatrzymali się na pana znakomitym spektaklu „Kiedy byłem małym chłopcem”, wstawionym w Rzeszowie. Skąd pomysł na przedstawienie o Tadeuszu Nalepie?
– Nalepę poznałem przez przypadek. Uciekłem z lekcji, zderzyłem się z nim na ulicy. Szedł z tym swoim Gibsonem, zamieniliśmy kilka słów.
Przyznałem się, że uciekłem z lekcji. Uśmiechnął się. Zaprosił mnie na próby, ale się nie odważyłem. Ten temat chodził mi po głowie od zawsze, w Rzeszowie Nalepa był legendą. Jak grał w Holandii, gdzie zresztą wydał płytę, menażer zespołu Led Zeppelin zaproponował Nalepie support przed ich koncertami. Odmówił. Powiedział, że woli być gwiazdą u siebie niż supportem za granicą. To był idol. Ilekroć byłem w Rzeszowie, proponowałem temat, do premiery doszło 27 kwietnia 2019. Graliśmy go w wejściu do podziemnej trasy w Rzeszowie. Ten spektakl jest bliski memu sercu.
Wierzę, że jak pan zrobił bardzo dobry spektakl o Nalepie, to zrobi pan równie dobry o Jezusie. Pewnie widział pan parę realizacji „Jesus Christ Superstar”?
– Tak, w tym legendarne przedstawienie z Markiem Piekarczykiem w Gdyni.
W jednej z rozmów Piekarczyk powiedział, że nie da się „zagrać” Chrystusa, że jest coś, jest jakaś tajemnica w tej roli, że niesie ona za sobą najbardziej ułomnego człowieka. Jak się pan zabrał za taki temat i za zmierzenie się z legendą z – w końcu – początkującą operą?
– Oglądaliśmy z żoną, bo razem pracujemy nad premierą, nagrania filmowe, studiowaliśmy ikonografię. Wyszliśmy z założenia, że Jezus przychodzi dzisiaj.
Zastanawiamy się, co by się stało, gdyby Jezus przyszedł dzisiaj.
– W naszym scenariuszu głównym bohaterem jest tłum, który najpierw podnosi Chrystusa do rangi „Idola”, a potem go likwiduje. Ten tłum jest dla mnie szatańskim tworem. Bardzo niebezpiecznym. Pierwsze słowa Judasza do Jezusa brzmią: Uważaj na tłum. Przypomina mi się historia, jak we Wrocławiu była wielka powódź. Połowa ludzi ratowała dobytek, połowa ludzi robiła zdjęcia. Tłum lubi sensację, a potem się odwraca tyłem.
Co z obsadą? Na stronie Opery Lubelskiej czytamy, że wystąpią gwiazdy.
– Co do obsady: tak naprawdę dopiero będziemy decydować w trakcie prób, kto wystąpi na premierze. Część zespołu będzie z Lublina, część z Polski. Chciałbym zwrócić uwagę na dyrygenta. Boliwijczyk Ruben Silva był kiedyś hipisem, z tego ruchu się wywodzi, jest wielkim miłośnikiem rock opery „Jesus Christ Superstar”. To było jego marzenie, żeby poprowadzić orkiestrę w takim przedstawieniu. Od razu porozumieliśmy się co do brzmienia.
Trudno będzie połączyć brzmienie symfoniczne z rockiem?
– Na pierwszym spotkaniu organizacyjnym powiedziałem, że na scenie musi być band rockowy. Musi być gitara, a nawet dwie, bas, perkusja, klawisz. To jest podstawa dla brzmień symfonicznych. Musi być rockowy power.
W jakim kierunku pójdzie scenografia, w jakim kostiumy?
– To będzie nowoczesna scenografia. Generalnie idziemy we współczesność, będzie dużo multimediów, wrzutek ze zdjęciami i filmikami, które nam zaśmiecają głowę. Wykorzystamy ściany ledowe. W przedstawieniu będzie 27 układów scen, w operze „Tosca” były trzy. Ogromną rolę odegrają światła, czeka nas duża praca. Przed nami duże wyzwanie, najważniejsze, żeby wyszło.
Czy Jezus z przedstawienie ma szansę dotrzeć do naszych serc?
– Mnie historia Jezusa dotyka, chciałbym, żeby dotknęła publiczność. Chciałbym, żeby główna myśl Jezusa „Kochajmy się” a nie zabijajmy, przebiła się przez informacyjny szum tego świata. Nad tym będziemy pracować. Uważam, że idea Jezusa, żeby kochać nieprzyjaciół nie została jeszcze urzeczywistniona.
Czy to będzie przedstawienie religijne?
– To będzie przedstawienie o miłości. Jakie przesłanie? Miłujcie waszych nieprzyjaciół. Jakie jeszcze? Słuchajcie muzyki rockowej.