Słońce już wysoko i wielu mieszczuchów zdążyło wypić poranną kawę, a życie na Targu pod Zamkiem dopiero się budzi leniwie, pomalutku. Zabrali się do domu ochroniarze, między pawilonami starannie wymiecione. Czyściutko. Przy wjeździe już stoi młody człowiek zbierający opłatę za parkowanie. Na razie niewiele ma do roboty. Może uważnie obserwować, jak obok, po przejściu dla pieszych, dostojnie przechodzą matrony i matki z dziećmi, a naładowane tiry hamują z piskiem i dymem spod opon.
Na razie na parking wjechały trzy auta – i to właścicieli pawilonów.
– Jest różnie – mówi młody. – Niektórzy wjeżdżają tak, że ledwo zdążę uciec spod kół. Inni targują się o złotówkę, jeszcze inni mówią, że zapłacą jak rozmienią pieniądze. Najgorzej, jak prowadzi chłop, a baba nim dyryguje. Wtedy przepychanka pewna – śmieje się.
Przy pawilonach z prawej strony już porozkładane warzywa, owoce tworzą misterne piramidki. Przed jednym z wejść ustawia się kolejka. Tu taniej sprzedają świeże wędliny.
– Na spożywczym zawsze wcześniej otwierają – mówi pani Elżbieta, która handluje sukienkami i ciuchami dla dzieci. – Dziś sobota, to ruch będzie niewielki. Jest upał i miasto wyjechało nad jeziora.
Hierarchia
Można powiedzieć, że społeczeństwo targowiska jest zhierarchizowane. Najwyżej stoją właściciele pawilonów, którzy zresztą w taki dzień jak dziś mogą sobie pozwolić, żeby otwierać dopiero o 9 rano, a nawet i później. Znają rynek i wiedzą, czego się po sobotnim kliencie spodziewać.
– Najwcześniej przyjeżdżają niedopici – śmieje się, sąsiad pani Elżbiety, właściciel pawilonu z dżinsem. – Po nich będą ci, co późno wstają, potem zaczną maszerować rodziny, po nich dziadkowie, a na końcu ci, co nie mają czasu. Wpadają, bo w ostatniej chwili przypomnieli sobie, że coś im potrzeba. Między nimi krążą tak zwani geodeci – tacy co tylko mierzą, a nie kupują.
Pani Elżbieta uważa, że najgorsi są rodzice, co w sobotę kupują dla dzieci.
– W poniedziałek będą tu jak w banku – wyjaśnia. – Zawsze kupią ubranie za duże albo za małe. A może po przyjściu do domu stwierdzą, że mogli jeszcze nie kupować i nie chcą się przyznać? Biorę z powrotem. Ostatecznie trzeba dbać o klienta. Może kiedyś naprawdę kupią.
Na razie ani ona, ani jej sąsiad ze stoiska z dżinsem nie sprzedali nic. Jest jeszcze wcześnie, trudno spodziewać się klientów o ósmej rano. Ona zaparzy sobie kawę, on nie. Lekarz zabronił.
– Powiedział mi: lepiej wypij pan czasem pięćdziesiątkę, jak codziennie kawę.– Mam sok, to na ten upał będzie dobry...
Otwartych jest zaledwie kilka pawilonów. Przyszli tacy kupcy, jak pani Elżbieta, która wcześniej otwiera, bo i tak rano wstaje.
– A co mam w domu robić? – pyta – Sama mieszkam, dzieci na swoim. Tu moje życie.
Piętro średnie
Na średnim stopniu w hierarchii targowej plasują się ci, którzy handlują na stołach. Płaci się za metr kwadratowy stołu. Wkrótce zacznie chodzić poborca, który zbiera opłaty.
Metr kwadratowy to mniej więcej trzecia część obitego blachą blatu. Na tę starannie wymierzoną płaszczyznę starsza kobieta wykłada 3 pumeksy, kilka paczek chałwy, wymęczoną tubkę kremu do golenia, trzy dezodoranty, kiepskie karty do gry i kilka baterii.
Masza przyjeżdża tu z takim towarem od dłuższego czasu.
– Jej mąż miał 1,90 wzrostu, chłop był jak trzeba. Ale wtedy znalazł się w Czarnobylu. Teraz Masza nosi go jak dziecko na rękach – tłumaczy Luba, sąsiadka Maszy, pomarszczonej jak ścięte mrozem jabłuszko. – Jak uda jej się coś sprzedać, to kupuje mu tu lekarstwa albo z pięć dolarów i z tego żyją miesiąc.
Nad Maszą akurat wisi tablica ostrzegająca, że na targowisku nie wolno sprzedawać alkoholu, kosmetyków, papierosów, pościeli, dżinsu itp., itp. Spis towarów zarezerwowanych dla posiadaczy pawilonów. Granica nieprzekraczalna dla konkurencji ze Wschodu.
– A jaka tam konkurencja... – dziwi się właściciel pawilonu pan Edward B. – Co oni sprzedają – gumkę do majtek? Czy dla mnie konkurencją może być ta kobieta ze stołu? Ja muszę tak dbać o klientów i o asortyment, żeby przychodzili do mnie – wyjaśnia. – I oni mnie nawet do tego mobilizują.
Stoły handlują wcześniej niż pawilony. Młoda Ukrainka, która obok wyłożyła perfumy, majtki, kolorową pościel, scenicznym szeptem proponuje: „Paperoski, paperoski...”.
Wzdłuż ogrodzenia arystokracja średniej strefy już dawno poukładała kolorowe dobro. Wędki i emaliowane garnki w kwiaty, wiertarki, komplety kluczy i śrubokrętów, lampy, talerze, wazony i strasznie cudne figurki z porcelany ociekającej złotem, ułożone w piramidki, według wielkości i koloru, ocienione daszkami, parasolami, przecierane ściereczką.
– Pani, kup parfum, tanio – zachęca tęga kobieta. W ustawionych obok miskach z wodą sztuczne żółwie, czerwone w białe kropki jak muchomory, przebierają nóżkami na sprężynki.
Czyściutko wymiecionymi alejkami przemykają wózki z transportem nowych towarów.
Kiepsko idzie
Pani Elżbieta sprzedała jedną sukieneczkę.
– Stoję już godzinę i sprzedałam jedną rzecz za 30 złotych – mówi. – Taki to handel. W lecie kiepsko idzie.
Pan Edward zachęca oglądających: „Proszę uprzejmie, tak można zmierzyć, o tu – jest lustro.... Mam też koszulki w innym kolorze i z innymi napisami. Jeśli szanowny pan sobie życzy, zaraz podam...”.
Niezmiennie grzeczny i cierpliwy choć nie nachalny. Wie, że klient musi mieć troszkę czasu, żeby wybrać, namyślić się, zerknąć na cenę.
Sąsiad pani Elżbiety na razie nic nie sprzedał.
– Za gorąco na dżins – stwierdza. Siedzi pod dachem swojego pawilonu, włączył wiatrak, który daje ułudę ochłody, kończy drugą szklaneczkę soku. – Kiedyś, jakieś parę lat temu, jak Ruski przyjechał, to brał od razu 50 par dżinsów. To były czasy! – wspomina. – Dziś, jak który weźmie dwie, trzy pary, to wszystko – krzywi się.
Pani Elżbieta podaje kolejną bluzeczkę spoconej mamie nie mniej spoconej pięciolatki. Mała ma lepkie łapki od tylko co zjedzonego loda.
– Będę uważać – uspokaja mama, widząc dezaprobatę sprzedającej i wciska dziecko w falbanki. Ostatecznie mówi, że jeszcze pomyśli i oddaje ubranko.
Najniżej
... w bazarowej hierarchii znajdują się ci, którzy sprzedają na ziemi – na szmacie rozłożonej na asfalcie, z tekturowego pudełka, z torby.
– Dla kogoś, kto całe życie miał styczność z ludźmi, to jest jedyne miejsce – mówi starszy, siwy pan siedzący na małym stołeczku wśród zardzewiałych kartonów, starych łyżeczek, kontaktów lekko uszczerbionych, zwojów drutu i wszelkiego badziewia, które nie wiadomo, do czego służy. – Jestem na rencie. I co – mam cały czas w domu siedzieć? A tak ktoś przyjdzie, pogada, czasem kupi, zarobię 20 groszy, każdy jest zadowolony – dodaje.
Właśnie się trafił klient na oryginalną w kształcie łyżeczkę.
– Za ile? – pyta.
– Pięć złotych – pada odpowiedź.
– Dam trzy.
– Nie, to nie moje – tłumaczy siwy. – To jeden taki dał mi w komis.
Ostatecznie łyżeczka idzie za piątkę i widać, że obydwaj panowie są zadowoleni.
Po drugiej stronie młody mężczyzna rozłożył stare płyty gramofonowe. Mieczysław Fogg, wiązanka walców, Jerzy Michotek. Obok inny na tekturowe pudełko wyłożył kilka portfelików i ofertę: „Zagraniczne aparaty słuchowe, silne, sprzedaję”.
Na jasnej płachcie leżą plastikowe twarze Matki Boskiej i Chrystusa. Małe po 15 zł, większe, w koronie cierniowej, po 20. Aniołki z gipsu pociągnięte złotolem są już od 5 złotych.
Przy świętych twarzach bielizna damska. Dziewczyny oglądają biustonosze, mierzą je na bluzki. Najczęściej sięgają po te wypchane gąbką. Biust jak u Pameli za jedyne 10 złotych.
I znów leży płachta ze śrubkami, starymi filcowymi wkładkami do butów, białymi, porcelanowymi bezpiecznikami, które są tylko lekko zużyte. Obok para płytkich kaloszy, stare damskie obuwie wypchane niebieskimi, plastikowymi workami i napis na tekturze „Skupuję, sprzedaję aparaty słuchowe stare”. Oferta dla takiego odbiorcy, jak ten cały towar.
Pod parasolem siedzi młody, opalony osiłek. Jest po dziewiątej rano. Łapczywie zjada z talerza wypełnionego frytkami i mizerią z kotletem mielonym. Wszystko zdaje się drżeć w rozpalonym powietrzu.
Handel w sobotę
Pani Elżbieta ociera spocone czoło.
– Po co ja tu siedzę? Chyba głupia jestem... Taki żar, cały Lublin moczy się w jeziorze, a ja we własnym pocie. Co ja sprzedałam – dwie bluzeczki i kiecuszkę? Chyba tu jestem dlatego, że już nie umiem nie być – dziwi się sama sobie.
Jej sąsiad od dżinsu wyszedł spod zadaszonego pawilonu i rozmawia na rogu uliczki z innym właścicielem.
– Panie, mszyce tego roku jak nigdy – dochodzi luźna rozmowa na tematy działkowe. – Postoję do południa i zamknę, jak się nic nie ruszy – obiecuje ten od dżinsu.
Pan Edward jest cierpliwy. – Jeszcze poczekam na rodziny – żartuje. – Może coś pójdzie. No trudno, rynek jest taki, że nie da się koniunktury przewidzieć. Ale klient ma prawo marudzić, przyjść wtedy kiedy on chce, a nie kiedy nam pasuje – śmieje się.
Pawilony stykają się zadaszeniem, które chroni przed słońcem. Tam, gdzie stragany i najniższe piętro, temperatura już zbliża się do tej w piecach martenowskich. Czerwone z przegrzania Ukrainki wachlują twarze kawałkami tektury urwanymi z pudełek. Starzy mężczyźni ubrani są w koszulki polo z bistoru lat sześćdziesiątych, na głowach mają przepocone, filcowe kapelusze. Siedzą cierpliwie, niemal dostojnie nad swoim pordzewiałym towarem jakby czekali na koniec świata.
Przy wyjściu z targowiska już jest stragan ze starymi podręcznikami, choć dzieciakom jeszcze daleko do myśli o szkole. Przed pawilonem spożywczym drugi rzut klientów – to ci starsi, którzy przyczłapali tu na piechotę po świeższe wędliny i pomidory tańsze o 20 groszy.
Młody pobierający opłatę za wjazd na parking teraz ma coraz więcej roboty. Trzy auta stoją w kolejce, zaczyna się ruch. Dochodzi godzina 10 rano. Na targowisku snują się ci, co późno wstają, zaczynają przychodzić rodziny i emeryci.