Godzinę przed lądowaniem na lotnisku w Nowym Jorku, ktoś zadzwonił do biura LOT i powiedział, że na pokładzie jest bomba.
W konsekwencji nie dotarli już na spotkanie z rodakami w bankietowni "Polonaise Terrace” na Greenpoincie, tylko musieli kierować się na lotnisko LaGuardia, skąd po spotkaniu z Polonią premier odlatywał do Waszyngtonu.
Donalda Tuska witał Frank Spula, prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej. Obaj panowie spędzili ze sobą około 20 minut w cztery oczy, nim wkroczyli do sali bankietowej witani owacją i hymnem Polski.
Treść ich rozmowy nie jest znana. Można się jednak domyślać, że rozmawiano o roli Kongresu w budowaniu polskiej pozycji w Ameryce oraz o celach pierwszej wizyty premiera w USA.
Zwracając się do Polonii, premier powiedział, że nie mógł swej wizyty nie rozpocząć od tak symbolicznego miejsca, jak Greenpoint. Mówił o zamierzeniach swego gabinetu, mających przybliżyć Polonię do kraju i uczynić ją za losy Polski bardziej odpowiedzialną.
Chodzi tu m.in. o stworzenie możliwości elektronicznego głosowania w wyborach oraz warunków do powrotów rodaków z emigracji. Zapewnił, że Polonia może go traktować, jako "swego posła w Sejmie”.
O dziwo, nie padło ani razu pytanie o zniesienie wiz amerykańskich. Premier podkreślił, że z prezydentem George'em Bushem i władzami amerykańskimi rozmawiał będzie z najwyższym szacunkiem i wolą współpracy, ale nie na kolanach. - Na pewno nie będziemy w tych rozmowach frajerami - puentował przy hucznej akceptacji sali.
Waldemar Piasecki, Nowy Jork