W Lublinie w czasach PRL, lokali gastronomicznych nie brakowało. Każdy lokal miał swoją klientelę i swoisty klimat
Dużym powodzeniem - zwłaszcza w weekendy - cieszył się bar „Olimpijski” przy hali MOSiR przy Al. Zygmuntowskich (obecnie restauracja „Siedem Życzeń”). Na początku obowiązywały tu karty wstępu, potem był otwarty dla wszystkich chętnych. Największe wzięcie miało tu piwo. Na „małe jasne” wpadali często kibice koszykarzy Startu, pięściarzy czy piłkarzy Motoru, przed meczem lub po nim.
Luneta, lorneta i meduza
Fani sportu spotykali się także w nieistniejącym dziś barze „W-Z”. Mieścił się on w zburzonej w latach 80. kamienicy na rogu ul. 1 Maja i Fabrycznej (dawniej Armii Czerwonej). Niewielki barek miał wejście od ul. 1 Maja. Wpadało się tam na „lunetę i meduzę” (100 g wódki i galareta) i jadło na stojąco lub zamawiało się wersję dla bogatych: „lorneta plus meduza” (czyli dwie setki i galareta). Niektórzy kibice zamawiali „sztafetę 4x100”, czyli cztery setki wódki.
Do „W-Z” wchodziło się przez bardzo wąskie drzwi. Przez dłuższy czas w lokalu grywał akordeonista; śpiewał przez tubę. Bar był jednak typową spelunką. Spokojnie było tam jedynie do wczesnych godzin popołudniowych. Później nie było już tak sielsko. Często musiała interweniować milicja. Pod koniec lat 50. lubelskie gazety opisywały przygodę trzech klientów, którzy wpadli do baru na obiad. Przy płaceniu okazało się, że kelnerka doliczyła im do rachunku ćwiartkę wódki. Mężczyźni twierdzili, że alkoholu ani nie zamawiali, ani nie pili. Doszło do awantury. Goście w końcu poszli na komisariat i razem z milicjantem udali się na pogotowie, gdzie zbadano ich trzeźwość. Okazało się, że wszyscy byli trzeźwi, a kelnerka przyznała się do oszustwa.
Akwarium
Na Dziesiątej jednym z najpopularniejszych lokali była „Przystań”, która istnieje do dziś. Mieści się na rogu ulic Zemborzyckiej i Kunickiego. W latach PRL-u był to parterowy budynek, w lecie ze stolikami na zewnątrz i obowiązkową szatnią. Można tu było nie tylko zjeść obiad; to miejsce było szczególnie popularne wśród piwoszy i amatorów mocniejszych trunków. Restauracja była przez niektórych nazywana „akwarium” - ze względu na liczne okna.
Studenci chętnie spotykali się w kawiarni „NOT” przy ul. Skłodowskiej i w „Domu Nauczyciela” przy ul. Uniwersyteckiej. Dużym powodzeniem cieszyła się także „Trojka” przy ul. Głębokiej (róg Nadbystrzyckiej). Lokal powstał w sąsiedztwie największego wówczas bloku mieszkalnego w Lublinie. Na parterze mieściła się jadłodajnia z tanimi i smacznymi daniami; na górze z kolei można było wypić piwo. Tu też najczęściej spotykali się studenci Wyższej Szkoły Inżynierskiej (od 1977 roku Politechniki Lubelskiej). Zdarzało się, że po obronie pracy spotykali się tu studenci ze swoimi promotorami.
Obiad za 4 złote
Nazwa „Trojka” wzięła się stąd, że w lokalu mieściły się trzy zakłady gastronomiczne: kawiarnia, bar mleczny i bar szybkiej obsługi. Nazwę wyłoniono w wyniku konkursu ogłoszonego przez „Kurier Lubelski”. Wśród wielu propozycji były również nazwy dość dziwne, jak chociażby „Ciota” czy „Kiszka”. Autorka zwycięskiej nazwy otrzymała w nagrodę piętrowy tort.
W „Trojce” przez długi czas można było zjeść smaczne desery: największą popularność zyskały kremy na bezach. W latach 70. przez pewien czas można było posłuchać na żywo nastrojowych ballad w wykonaniu zespołu - jakżeby inaczej - Trojka.
Największe powodzenie wśród studentów miały jednak uczelniane bufety.
Na początku lat 60. wybudowano „Chatkę Żaka”. Była nie tylko ośrodkiem kultury studenckiej. Można tu było również smacznie i tanio zjeść. Państwo dopłacało do obiadów i to niemało. Przy średniej pensji ok. 2,3 tys. zł, obiad kosztował tu 4 zł, śniadanie i kolacja: po 2 zł. Nic dziwnego, że chętnych na posiłki nie brakowało.
5 dla pracowników, 7 dla zagranicznych
W latach 80. było już osiem stołówek i dwadzieścia bufetów w ramach Zespołu Stołówek i Bufetów UMCS, obejmujących również zbiorowym żywieniem studentów Akademii Rolniczej (stołówka nr 6 na Felinie) oraz WSI - Politechniki (stołówka nr 8 przy Nadbystrzyckiej). Stołówka w „Chatce Żaka” miała nr 2, „jedynka” mieściła się przy ul. Leszczyńskiego; obok nieistniejącego już dziś kina Kosmos, „trójka” przy Langiewicza, „czwórka” była w akademiku Grześ, „piątka” na pl. Litewskim i była to stołówka tylko dla pracowników uczelni, a „siódemka” mieściła się przy ul. Zana. Mieszkający w pobliżu studenci zagraniczni z zaprzyjaźnionych krajów demoludów stołowali się właśnie w tej jadłodajni.
- Kierownikiem „piątki” był ojciec prof. Wiktora Zina - wspomina Sylwia Masiewicz, przewodnik turystyczny po Lublinie. - Moja mama, która od 1965 r. była kadrową w zespole stołówek, pamięta, jak profesor przychodził do biura w sprawie dokumentów do emerytury jego ojca.
W bufetach można było zjeść naleśniki, barszczyk z pasztecikiem, forszmak, ale też ciastko i do niego wypić kawę „plujkę”. Bufety sprzedawały również absolutnie deficytowy wówczas towar, jakim były wędliny.
Ziemniaki za odpadki
W „Feminie” znajdowała się garmażernia produkująca wyroby na potrzeby stołówek i bufetów studenckich. Zespół Stołówek i Bufetów UMCS posiadał również własne zaopatrzenie z taborem (błękitno-zielone nyski) oraz konwojentami. Przywoziły one produkty dla kuchni z Zakładów Mięsnych oraz od indywidualnych okolicznych producentów, z którymi zespół miał podpisane umowy. Zdarzało się, że ziemniaki i inne warzywa chłopi z okolic przywozili furmankami do magazynów, a ze stołówek zabierali w beczkach odpadki dla świń.
- To była naprawdę zdrowa kuchnia - dodaje Sylwia Masiewicz. - Zespół miał na etacie dietetyczkę, która ustalała jadłospisy. Może dlatego te obiady były naprawdę smaczne. Jadłospis powtarzał się wprawdzie jak mantra. Ale każdy wiedział, że w poniedziałek będą pierogi, a w środę mielony, najczęściej z buraczkami lub gotowaną marchewką i groszkiem. A najlepsze były zupy: zalewajka, neapolitańska z makaronem i żółtym serem. Do obiadu były też przygotowywane desery: budyń, kisiel, ciasto lub owoce.
Magazyn produktów żywnościowych
Obok stołówki nr 3 funkcjonowała wydzielona część dietetyczna. Stołowało się tu średnio 300 osób. Zwykle tzw. ciało pedagogiczne. Tutaj serwowano posiłki lekkostrawne i niskokaloryczne. Raczej gotowane i duszone niż smażone. „Dieta” miała swoją atmosferę. Na stołach były obrusy, zupę podawano w wazach i zdarzało się spożywać posiłek ramię w ramię z rektorem, dziekanem lub znanym profesorem.
W innych stołówkach nie było wprawdzie obrusów, ale w tej przaśnej peerelowskiej estetyce znalazło się na stołach miejsce dla malutkich flakoników z jakimś sezonowym badylkiem i serwetników z ładnie ułożonymi w wachlarzyk serwetkami. Trzeba też zauważyć, że w stołówkach akademickich nie było wyszczerbionych naczyń, jak to się zdarzało w podrzędnych lokalach z tego okresu. Każda stołówka miała do dyspozycji zarówno magazyn produktów żywnościowych, jak też naczyń i sprzętu do wymiany.
Dyżurny pilnuje abonamentu
W stołówkach były szatnie z szatniarzami, a w kasach kupowało się miesięczne abonamenty. Później z takim abonamentem przychodziło się do stołówki i tu wydzierało „bloczek” z odpowiednią datą. Przyklejaniem bloczków na specjalną kartkę (takie dzienne zestawienie wydanych posiłków) zajmowali się często dyżurni studenci (zwykle z ZSMP). Mieli oni później „chody” w kuchni. Oficjalnie, z ramienia socjalistycznej organizacji pilnowali porządku (cokolwiek by to miało znaczyć). Każdy dyżurny nosił obowiązkowo biały fartuch. Panie wydające posiłki również takie białe fartuchy miały na sobie, a na głowach: białe czepki.
Zespół Stołówek i Bufetów UMCS zatrudniał łącznie z administracją jakieś 360 osób. Panie (chociaż zdarzali się również nieliczni kucharze) pracowały na trzy zmiany: śniadaniową, obiadową i kolacyjną. Zmiana śniadaniowa rozpoczynała pracę o godz. 5 rano, obiady wydawano od 12-16. Bywało, że kiedy do Lublina przyjeżdżali partyjni bossowie lub ktoś z ministerstwa i w Dworku Kościuszki na Sławinku odbywały się przyjęcia, całą aprowizacją i obsługą zajmował się Zespół Stołówek i Bufetów, a bufetowe były oddelegowane w charakterze kelnerek.
W stołówkach (zwykle w „Chatce Żaka” lub w „trójce”) były organizowane bale sylwestrowe dla pracowników UMCS lub bale choinkowe dla ich dzieci.
W czynie społecznym
Administracja Zespołu początkowo (do lat 70.) miała siedzibę w „Chatce Żaka”, obok Teatru Gong na piętrze, później została przeniesiona do bloku A. Obejmowała dział personalny, handlowy, księgowość, sekretariat i kierownika. Wieloletnim kierownikiem Zespołu był mgr Albin Kiernicki, zapalony pszczelarz i propagator pszczelarstwa na Lubelszczyźnie; później: inż. Wójcik, członek chóru „Echo”. Byli pracownicy Zespołu mile wspominają atmosferę w pracy.
Ludzie lubili się, szanowali, w biurze obchodziło się imieniny, na Dzień Kobiet pracownice dostawały drobny prezent, np. rajstopy (deficytowy towar na rynku) i koniecznie goździk. Dział socjalny finansował zakładowe wycieczki, jeździło się i w góry, i nad morze. Wielu pamięta jeszcze wiosenne czyny społeczne: sekretarka, pan kierownik i księgowa z personalną sadzili krzewy w Botaniku i zamiatali ścieżki.
W lach 90. cofnięto dotacje na dożywianie lubelskich studentów. Na pełnopłatne stołowanie się żaków już nie było stać, stołówki upadły, a Zespół Stołówek i Bufetów UMCS rozwiązano. Stołówki były praktycznie na każdym wydziale. Podczas przerwy w zajęciach przeżywały prawdziwe oblężenie. Jedzenie było tanie i smaczne. Oprócz kawy czy herbaty (alkoholu, rzecz jasna, nie było) duże wzięcie miały pierogi, forszmak, bigos, gołąbki, wątróbka, barszcz czerwony z krokietami czy fasolka po bretońsku.