Nie było w tym roku większej i bardziej udanej imprezy piosenkarskiej w Polsce od zakończonego w poniedziałek obchodzącego czterdziestolecie Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie.
Kraków przywitał festiwalowych gości wyjątkowo kiepską pogodą: wiatr, ziąb, deszcz. Nie-rzadko wyjeżdżali ze swych miast przy słonecznej aurze, ubrani wczesnojesiennie, a po wyjściu z pociągu doznawali termicznego szoku i ruszali pędem do sklepów w poszukiwaniu czapek i rękawiczek.
Punktem zbornym uczestników festiwalu - artystów, dziennikarzy, jurorów - był
legendarny Klub pod Jaszczurami
przy Rynku Głównym. Lokal wraca do świetności dzięki prowadzącemu go Instytutowi Sztuki. Znowu jest najpopularniejszym miejscem spotkań krakowskiego środowiska akademickiego i nie tylko, tu odbywa się cotygodniowy Salon "Polityki”, koncerty, tu wznowił działalność sławny Teatr 38, działa też kino studyjne, prezentujące dzieła wybitnych reżyserów. Od środy do poniedziałku robiły Jaszczury za klub festiwalowy, za dnia schodzono się tu na pogaduszki, w nocy, po koncertach - na jamy.
Prowadzący Jaszczury Instytut Sztuki jest od kilku lat organizatorem Studenckiego Festiwalu Piosenki. I sukcesywnie odbudowuje jego obniżoną w latach 90. rangę. Nad tegorocznym, jubileuszowym festiwalem pracowało od kilku miesięcy 75 osób. Efekt olśniewający! Wszystko było precyzyjnie obmyślone i wykonane. Począwszy od rozreklamowania imprezy z niespotykanym rozmachem przez rozlokowanie w bliskim sąsiedztwie klubu, noclegów i czterech scen, na których odbywały się koncerty po sam program, bijący bogactwem wszystkie inne tegoroczne festiwale piosenki.
Przez pierwsze trzy popołudnia odbywały się w pięknej sali PWST przesłuchania konkursowe. Stanęło do nich 49 wykonawców, w tym
pięcioro z Lublina.
Przysłuchujący się zmaganiom konkursowiczów starsi słuchacze zauważali, jak bardzo zmienił się w ciągu lat styl tych prezentacji. Nie spotyka się już amatorów w powyciąganych swetrach, fałszująco śpiewających o bólu bytu z akompaniamentem rozstrojonej gitary. Ich miejsce zajęła cała tęcza rozmaitych stylistyk, wykonawcy dobrze przygotowani warsztatowo i dbający o aranże.
Absolutną nowością w historii konkursu był skreczujący didżej, który pojawił się wraz z grupą Shau Palatschy Hashyshu. Sporo świeżego powietrza wpuścił do szacownej imprezy Bernard Gaworczyk, który rapował o tym, że podoba mu się nasz kraj. Przypadł jurorom do gustu, szczególnie Maryli Rodowicz, która gibała się z lubością w rytm kawałka "Hala odlo-tów”. Gaworczyk, jako jedyny lublinianin, znalazł się wśród laureatów, zdobywając wyróżnienie i nagrodę pieniężną. Po jego występie w sobotnim Koncercie galowym na widowni wybuchła
potężna burza braw.
A propos Koncertu galowego. Odbył się on na najbardziej reprezentacyjnej krakowskiej scenie - w Teatrze im. Juliusza Słowackiego, który syci oczy pięknymi wnętrzami, ale katuje ciało skandalicznie niewygodnymi siedzeniami. Jednak bilety na galę Studenckiego Festiwalu Piosenki były od wielu dni najbardziej pożądanym towarem w Krakowie. Powodem była przede wszystkim druga jej część - koncert na trzydziestopięciolecie pracy artystycznej Marka Grechuty, z udziałem gwiazd tej miary co Krystyna Janda, Maryla Rodowicz, Grzegorz Turnau, Ewa Bem i Maciej Maleńczuk. Turnau rozruszał publiczność zaśpiewanym i zagranym z nerwem "Motorkiem”, Rodowicz ze swoimi gitarzystami przywaliła hardrockową wersją "Dni, których nie znamy”, a sam jubilat ukołysał "Magią obłoków”. Wielkiego zaszczytu dostąpił nasz Marcin Różycki, którego zaproszono do za-śpiewania "Twojej postaci” i "Hop, szklanka piwa”.
W ogóle
lubelscy bardowie mogą mówić o docenieniu i sukcesie,
śpiewali we wszystkich koncertach specjalnych, a Kondrak wszedł do Rady Artystycznej. Różycki wystąpił już pierwszego dnia, kiedy najbardziej zasłużonym dla festiwalu wręczano "Złote indeksy”. Z premedytacją lekceważąco wykonał z kartki utwór Edwarda Lubaszenki, który nie raczył się pofatygować po odbiór dyplomu. "Złoty indeks” wręczono liderowi lu-belskiego środowiska bardowskiego Janowi Kondrakowi, jego "Piosenkę w samą porę” zaśpiewała zwyciężczyni ubiegłorocznego konkursu Ewelina Marciniak, a on sam zaczarował publiczność dziękczynną pieśnią "Za nic do dodania”.
W piątek, dla dwuipółtysięcznej publiczności zgromadzonej w Hali Widowiskowej Akademii Ekonomicznej, Kondrak i Różycki śpiewali po dwie piosenki Leonarda Cohena w poświęconym mu koncercie "In My Secret Life”. Nie przyćmiły ich takie gwiazdy estrady jak Stanisław Sojka, Kasia Nosowska czy Maciej Maleńczuk; błyszczeli jasno. W kabaretonie "40 lat obrotu w żart” bawił widzów
nasz kabaret Ani Mru Mru.
Podobały się pantomimiczny skecz "Otwarcie supermarketu” i parodia piosenki Roberta Kasprzyckiego "Niebo do wynajęcia”, przerobiona na więzienny song "Wiadro do połknięcia”.
Chociaż koncerty były bardzo długie, nawet pięciogodzinne, czas płynął szybko także dzięki wspaniałym konferansjerom Piotrowi Bałtroczykowi, Andrzejowi Poniedzielskiemu i Arturowi Andrusowi, którzy zaskakiwali sprawnością językową i inteligentnym dowcipem.
- Konferansjer powinien być przecinkiem w długim zdaniu koncertu i tak też powinien wyglądać - dowodził w kabaretonie swej wyższości nad postawniejszymi partnerami Poniedzielski, którym początkowo nie dawał dojść do głosu.
- To dyskryminacja! - oponował Andrus. - Gdybym był Grażyną Torbicką, na pewno pozwoliłbyś mi mówić...
Na to Poniedzielski:
- Tu nie o płeć idzie, a raczej o inteligencję...
W środowym koncercie Poniedzielski nadał Maryli Rodowicz
dożywotni tytuł Narodowicz,
a w piątek jednostką smutku ustanowił jednego cohena.
Niezwykłości dodał festiwalowi swoim pojawieniem się Jacek Kaczmarski, który nie pokazywał się na takich imprezach odkąd walczy z nowotworem przełyku. Tu podjął się roli jurora, a odbierając "Złoty indeks”, podziękował za wsparcie w trudnych chwilach.
Studencki Festiwal Piosenki
Pierwsza edycja festiwalu odbyła się w listopadzie 1962 roku pod nazwą Ogólnopolski Studencki Konkurs Piosenkarzy. Było skromnie, ale szlachetnie. Jedną z nagród zdobyła Ewa Demarczyk, która zaraz potem podbiła Polskę swoimi dramatycznymi interpretacjami wielkiej poezji. Z roku na rok festiwal nabierał rozmachu, jego znaczenie rosło. Wygrana w krakowskim konkursie otwierała wiele drzwi. W czasach PRL festiwal był enklawą wolności, radości i twórczego ducha. Dziś, w innej rzeczywistości i pod inną nazwą, ciągle jest artystycznym wydarzeniem o wysokiej randze, a zdobycie nagrody w konkursie to dla biorących w nim udział szczególne wyróżnienie.